Adam Śmiech – Bałtyckim szlakiem (3)

Na Łotwę jedziemy drogą międzynarodową E272 i E67 przez Ukmerge (Wiłkomierz – to tu w 1435 r. wojska polskie pod dowództwem Jakuba Kobylańskiego i litewskie, księcia Zygmunta Kiejstutowicza pokonały przeważające siły inflanckiej gałęzi zakonu krzyżackiego i zbuntowanego Świdrygiełły; złamało to potęgę tej części zakonu; znaczenie tej bitwy w historii podkreślał Feliks Koneczny) i Paneveżys (Poniewież).

Dawne przejście graniczne wita nas niespodzianką – stajemy w kolejce samochodów, tak, jakby za chwilę miała nas czekać kontrola. Szybko wyjaśnia się, że właśnie na terenie przejścia trwa kompleksowa wymiana nawierzchni. I znów notuję plus dla miejscowych za organizację, jak się okazuje, ruchu wahadłowego. Pod przenośnym sygnalizatorem umieszczono licznik czasu. Mogę tylko zapewnić wszystkich kierowców, także tych nieprzekonanych do takiego rozwiązania, że doskonale wpływa ono na uspokojenie nerwów oczekujących. Widzimy ile czasu pozostało i cierpliwie czekamy. Tymczasem w Polsce dłużące się w nieskończoność oczekiwania na zmianę świateł przy ruchu wahadłowym, wyprowadzają – przynajmniej mnie – z równowagi.

Drogi i ruch na Łotwie to kolejny plus dla kierowców, chociaż i na Litwie nie było wcale źle. Ruch na jednej z głównych arterii komunikacyjnych Łotwy średni, cały czas jedziemy płynnie, chociaż aż po przedmieścia stolicy droga nie zamienia się w dwupasmówkę. Ale podobno ani Łotysze, ani Estończycy nie planują budowy autostrad – po prostu te drogi, które są, wystarczają.

Jako kierowca obserwuję zwyczaje policji i kierowców miejscowych. Policja porusza się autami w kolorach biało-czarnych, wychwytując, jak się nam udało zauważyć, przede wszystkim tych, którzy mocnymi samochodami przesadzają z przekraczaniem prędkości. Fotoradary są znakomicie oznaczone. Trzeba doprawdy zupełnego gapiostwa, żeby dać się złapać. Obserwujemy, że na terenie niezabudowanym miejscowi przekraczają prędkość o mniej więcej 10-20 kilometrów i większość tak właśnie jeździ. Dostosowujemy się do gospodarzy… Wreszcie dojeżdżamy do Rygi. Właśnie dotarliśmy najdalej na północny wschód Europy naszym samochodem (osiem lat temu byliśmy w przeważająco rosyjsko-polskim Daugavpils/Dyneburgu/Dźwińsku), a przed nami w planie jeszcze Estonia i Finlandia.

Chociaż właśnie trwa szczyt komunikacyjny, natężenie ruchu, choć wyraźnie większe niż w Wilnie, dla człowieka z Polski, który na co dzień jeździ po Łodzi a i Warszawa nie jest mu obca, nie robi wrażenia. Kierując się w stronę starego miasta leżącego na prawym brzegu Dźwiny, dojeżdżamy do jej lewego brzegu i pokonując most znajdujemy się na oczekiwanej stronie. Ruch jest tu bardzo duży, obok aut osobowych jeżdżą autobusy, trolejbusy, tramwaje. Pomimo tego – płynny. Nocleg mamy w hostelu studenckim (my w pokoju rodzinnym, pozostali w pokojach wieloosobowych) w starej klasycystycznej pięciopiętrowej kamienicy. Całe trzysta metrów do granicy starego miasta.

Gospodarzem hostelu jest Hindus, który oczywiście mówi doskonale po angielsku, ale za chwilę słyszę, jak świetnie przez telefon rozmawia po rosyjsku. Okazuje się, że mieszka już w Rydze 10 lat. Mając do dyspozycji tylko wieczór i przedpołudnie wybieramy się dwa razy na ryskie stare miasto. Koło gmachu opery scenka rodzajowa, która przypomina nam Wilno. Dwóch panów już nieco „zmęczonych” pyta nas po rosyjsku skąd jesteśmy. Kiedy dowiadują się, że z Polski, jeden z nich, z szerokim uśmiechem, dla pokazania, że i język polski nie jest mu obcy, rzuca w powietrze soczystą wiązankę. Jest zabawnie, ale czy aby na pewno dobrze o nas świadczy, że ludzie znają Polaków głównie z przekleństw?

Stare miasto w Rydze to głównie gotyk i secesja, z elementami renesansu i klasycyzmu.Swoją wysoką zabudową, tak odróżniającą Rygę od większości zachowanych polskich starówek, robi wrażenie – tak to trzeba powiedzieć – monumentalne. Stolica Łotwy ma też w sobie, i to w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu, silnego ducha zachodnioeuropejskiego. To oczywiście następstwo historii miasta, założonego przez niemieckiego biskupa Liwonii, a wcześniej kanonika w Bremie,Alberta von Buxhovdena, w 1201 r., a później miasta-członka Hanzy, o silnym przez wieki osadnictwie niemieckim. Dodatkowo wrażenie „zachodniości” wzmacnia obecność wielu turystów z Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii.

Ryga to miasto dawnych siedzib gildii kupieckich i rzemieślniczych oraz kościołów, z katedrą luterańską i katolicką na czele. Jest tu nawet kościół anglikański przy ulicy o tej nazwie oraz zbudowany dla polskiej społeczności w 1784 r. kościół Matki Boskiej Bolesnej przy ul. Polska Brama, naturalnie. Ogłoszenia w naszym języku, tablice i wota świadczą o nadal polskim charakterze tego niewielkiego kościoła. Polską ulicą dochodzimy do zamku, w którym rezydowali m.in. polscy namiestnicy w latach 1561-1621, kiedy Ryga należała do Rzeczpospolitej.

Za zamkiem biegnie szeroka arteria Nabrzeże 11 Listopada, a za nią pasaż nad Dźwiną. Dźwina, rzeka wielkości Wisły jest na wysokości starego miasta i Kamiennego Mostu ogromna, przytłacza potęga swojego koryta, z którego wydaje się, że jej potężne wody za chwilę wyleją się na miasto. Nie mając czasu na rejs wycieczkowcem wracamy na uliczki starej Rygi. Wreszcie trafiamy pod najsłynniejszy chyba zabytek stolicy Łotwy – Dom Bractwa Czarnych Głów (bractwo bogatych kawalerów, głównie pochodzenia niemieckiego), gotycki zabytek z XIV wieku, obecny na niemal wszystkich folderach promujących miasto. Ważny również dla Polski i dla naszej historii. To w nim podpisano Traktat Ryski 18 marca 1921 r.

Niestety, budynek jest remontowany i częściowo pokryty rusztowaniami. Uciekający czas poświęcamy na spacer uliczkami Rygi. Podoba nam się tu nie tylko ze względu na zabytki, ale i na panującą atmosferę. Dyskretna policja pilnująca porządku, kafejki, ogródki do wyboru wg uznania, tu i ówdzie przygrywa – na szczęście, jak i w Grodnie – stara dobra muzyka lat 50-60-tych. To łotewskie miasto pełne jest turystów – w tradycyjnym znaczeniu – europejskich, czemu nie przeszkadza wszędobylska obecność Azjatów (tych z Dalekiego Wschodu), którzy, jak już pisałem wcześniej, z wielkim zaangażowaniem poznają dziedzictwo europejskiej kultury białego człowieka.

Opuszczając Rygę, na jej wschodnich przedmieściach odwiedzamy nowoczesne, w pełni multimedialneMuzeum Motoryzacji. Trzy piętra pod dachem, podziemia poświęcone najstarszym zabytkom motoryzacji, parter to okres przedwojenny i piętro z eksponatami z lat powojennych. Dotykowe tablice pozwalają zaspokoić ciekawość odnośnie wszystkich prezentowanych obiektów. Samochody, zwłaszcza te międzywojenne prezentują się niesamowicie, piękne, wypolerowane, błyszczące chromem. Nie brakuje samochodów dygnitarzy ZSRR, ze słynną Czajką na czele, z rozbitym Rolls-Royce’m Breżniewa (wraz z manekinem Leonida Iljicza w środku!) i samochodem Stalina, w którym instalacja multimedialna pozwala zwiedzającym poczuć się jak podczas defilady pierwszego czy dziewiątego maja.
Gość muzeum może stanąć w wyznaczonym miejscu i tam automat robi mu serię zdjęć. Okazuje się, że każdy może być głównym pasażerem samochodu i osobiście pozdrawiać dygnitarzy… Wśród obiektów muzeum jest oczywiście dużo samochodów produkowanych w ZSRR, z nieśmiertelną Ładą Żiguli, Moskwiczami i Zaporożcami, ale generalnie stanowią one może 25% całej ekspozycji. 75% to niezwykle cenne samochody, motocykle zachodnioeuropejskie (może się mylę, ale wytworów myśli motoryzacyjnej zza oceanu nie widziałem), które stanowiły kamienie milowe rozwoju cywilizacji technicznej, bądź wyróżniały się swoją ekskluzywnością.

Dla mnie najciekawszym pojazdem jest replika słynnego niemieckiego przedwojennego samochodu wyścigowego Auto-Union Type C/D. Słowo wyjaśnienia – w połowie lat trzydziestych władze III Rzeszy postanowiły pokazać swoją wyższość nad światem także na polu sportowym, również w dziedzinie sportów motorowych. Dwie firmy niemieckie – Mercedes i Auto-Union – stanęły do rywalizacji z firmami angielskimi, francuskimi i włoskimi, i w krótkim czasie całkowicie zdominowały ówczesny świat wyścigów samochodowych i rekordów prędkości samochodów spalinowych.

Ze względu na barwę karoserii modele obu firm były nazywane „srebrnymi strzałami”. Auto-Union to była firma z Zwickau. Jako pierwsza z sukcesem zaprojektowała samochód wyścigowy z silnikiem umieszczonym za kierowcą (czyli z tyłu, ewentualnie centralnie). Rozwiązanie takie stało się normą w Formule 1 dopiero na początku lat 60-tych XX wieku! Jednym z asów kierownicy III Rzeszy, autentycznie utalentowanym i najsłynniejszym obok Rudolfa Caraccioli był Bernd Rosemeyer. Jako kierowcą fabryczny Auto-Uniona w 1936 r. zdobył mistrzostwo Europy (odpowiednik dzisiejszego mistrzostwa świata F1). W 1938 r. próbując pobić rekord prędkości, zginął na autostradzie pod Frankfurtem n. Menem tracąc panowanie nad bolidem przy szybkości 430 km/h. W stajni Auto-Uniona jeździli tacy mistrzowie jak Hans Stuck Sr., Włoch Tazio Nuvolari, czy Hermann Paul Mueller, który – ciekawostka – w czasie wojny pracował w łódzkich zakładach lotniczych Luftwaffe. Auto-Union Typ C/D miał szesnastocylindrowy (!) silnik o mocy 520 KM. Zachowane egzemplarze zostały po wojnie wywiezione do ZSRR. Dopiero w 1997 r. ostatni oryginalny egzemplarz trafił na mocy porozumienia do Niemiec, do muzeum tradycji Audi (które jest spadkobiercą Auto-Uniona i przejęło jego logo – cztery koła), w zamian za dokładną replikę, którą właśnie możemy oglądać w Rydze.

Opuszczamy Rygę znów drogą E67, która biegnie przez ok. 150 km piękną trasą wzdłuż wybrzeża Bałtyku. Prosto na północ, gdzieś w polu przejeżdżając granicę Estonii, przez Parnawę (Parnu), jedziemy do Tallina.

ryga 2