Agnieszka Piwar: „Mamy przestać jeździć do Rosji, bo PiS chce klęczeć przed USA i Izraelem”

Z Agnieszką Piwar, niezależną dziennikarką, publicystką i dokumentalistką rozmawia Kamil Klimczak

Ostatni numer „Gazety Polskiej” przyniósł demaskatorskie artykuły, z których można wysnuć, że w Polsce jest pełno rosyjskich agentów. W tym numerze przewija się również Pani postać, jako postaci wybitnie prorosyjskiej. Jaka jest prawda?

Moja postać pojawia się już w wstępniaku, autorstwa redaktora naczelnego Tomasza Sakiewicza, który wspomina wydarzenie sprzed kilku lat. Niestety wspomina jedynie szczątkowo, więc czuję się zobowiązana rozwinąć wątek. Kilka lat temu zbojkotowałam pewien festiwal filmowy, ponieważ nie chciałam stanąć na scenie obok Sakiewicza. Byłam współorganizatorem tego festiwalu, który z założenia miał być wolny od układów, kolesiostwa i polityki – chcieliśmy stworzyć szansę zaistnienia niezależnym i utalentowanym artystom. Po pierwszej edycji festiwalu, który okazał się sporym sukcesem, Sakiewicz chciał najwyraźniej zrobić sobie dobry PR, bo nie wiadomo skąd pojawił się pomysł, że podczas drugiej edycji mam go przywitać przed publicznością, jako honorowego gościa. Nie zgodziłam się na to z dwóch powodów. Po pierwsze: jako członek Kościoła Katolickiego nie chciałam witać uroczyście człowieka, który na zlecenie wrogów Kościoła zniszczył abp. Wielgusa. Po drugie: jako ówczesny rzecznik prasowy festiwalu ogłaszałam publicznie, że jest to impreza niezależna – zaprzeczyłabym więc sama sobie zapraszając na scenę redaktora naczelnego tak stronniczej i upolitycznionej gazety. Przypominam, Tomasz Sakiewicz słynie z tego, że tworzy lizusowską propagandę konkretnej partii politycznej i układowi euroatlantyckiemu.

Zdaje się, że z festiwalu (który początkowo miał niezły potencjał) pozostały zgliszcza. Minęło wiele lat, a Sakiewicz – jak się okazuje – wciąż nie może mi darować, że ośmieliłam się honorowo opuścić imprezę, na której on – jak przypuszczam – chciał się cudzym kosztem i cudzą pracą wylansować. Chcąc mi dopiec, po latach obwieścił tryumfalnie na łamach „Gazety Polskiej”, że właśnie „zostałam przyłapana” na… wyjeździe do Rosji. Otóż, nie zostałam na niczym przyłapana, gdyż za każdym razem kiedy jadę do Rosji chwalę się tym na ogólnie dostępnym portalu społecznościowym. Dla porządku przypomnę tylko, że słowo «przyłapać» oznacza: «zastać kogoś we wstydliwej sytuacji lub w chwili popełniania przez niego czynu nagannego». Tymczasem nigdy nie uważałam wyjazdu do Rosji za wstyd, ani tym bardziej coś nagannego, więc o żadnym przyłapaniu mowy być nie może.

Właśnie – wydawałoby się, że we współczesnym świecie zwykły wyjazd zagraniczny nie powinien wzbudzać sensacji, zwłaszcza ze strony miłośników demokracji. Skąd to powszechne przeświadczenie, że jeśli Polak pojechał do Rosji to jest od razu agentem?

To zdumiewająca hipokryzja ze strony „obrońców demokracji i wolności słowa”. Spotykam się często z zarzutem, że jak ja mogę jeździć do Rosji, przecież Rosja przejęła Krym. W takim razie, dlaczego ci sami moi oponenci nie pytają polityków partii rządzącej czy opozycyj, dlaczego bratają się z oni Izraelem, który morduje Palestyńczyków? Nie mnie oceniać zasadność, czy też jej brak w kwestii przejęcia Krymu; nie chcę niczego wartościować, ale jednak Krym został odbity bez jednego wystrzału, podczas gdy w Strefie Gazy dokonuje się krwawej rzezi na Palestyńczykach, masowo giną niewinne dzieci i kobiety. Różnica chyba jednak jest, prawda? I dalej, dlaczego moi oponenci, zarzucający mi wyjazdy do Rosji nie zarzucają polskim politykom tego, że bratają się ze Stanami Zjednoczonymi odpowiedzialnymi na kolejne krwawe wojny na tym świecie, szczególnie na Bliskim Wschodzie? Mnie, niezależnej dziennikarce – która chce poznać sąsiedni kraj – zarzuca się, że jestem „ruską agentką”, ale nikt już nie zarzuci Beacie Szydło, że jest agentką amerykańską, a przecież była ona w Stanach Zjednoczonych na stypendium, gdzie przeszła jakieś tam szkolenie liderów. Ona po tym szkoleniu została premierem Polski, a ja po powrocie z moich wyjazdów dziennikarskich jestem szkalowana i pomawiana.

Wszyscy mówią dookoła, że Rosja jest straszna i zła. Jako ciekawa świata dziennikarka chcę to sprawdzić na własne oczy i zweryfikować. Dlatego tam jeżdżę, przeprowadzam w Rosji wywiady z osobami życia publicznego. I pytam moich rozmówców – czy Rosja chce na nas napaść? No i okazuje się, że Rosja nie tylko nie chce napadać na Polskę, ale wręcz przeciwnie. Rosjanie wyciągają do Polaków rękę, bo są otwarci na współpracę gospodarczą i kulturową.

W medialnej burzy dotyczącej Pani wyjazdu do Rosji pojawiła się – jako koronny argument – postać wydalonego z Polski dziennikarza Leonida Swiridowa. Teraz zresztą wydalono kolejną Rosjankę pod zarzutem „udziału w wojnie hybrydowej”. Jak z Pani punktu widzenia wygląda sprawa tych ludzi?

Rozmawiałam ze Swiridowem na ten temat. Jako dziennikarka poczułam się zobowiązana poznać drugą stronę medalu. Jego w Polsce zaszczuto i okrzyknięto w mediach szpiegiem. Dziennikarz szpiegiem, serio??? Wysłuchałam więc wersji Swiridowa, bo tego wymaga rzetelność dziennikarska. Dotarło do mnie, że sprawa tego dziennikarza otwiera furkę do bardzo niebezpiecznego precedensu. Otóż oskarżono człowieka nie wiadomo do końca o co – ogólnie ma rzekomo stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Leonid chciał zobaczyć akta sprawy, bo żeby móc się bronić i ewentualnie oczyścić z zarzutów, trzeba poznać konkretny zarzut. Przecież w cywilizacji łacińskiej, opartej na prawie rzymskim, podstawowym prawem człowieka jest prawo do obrony. Tymczasem odmówiono Leonidowi wglądu do akt jego własnej sprawy, a więc człowiek ten nie wie o co jest oskarżony, a zatem nie może się nawet bronić.

Uważam, że polskie służby wypadły średnio poważnie wydalając tego Swiridowa. Ale jeszcze bardziej ośmieszyły się polskojęzyczne media sugerujące jego szpiegowską działalność. Jak szpiegiem może być dziennikarz, czyli osoba która pokazuje się publicznie? Niby do jakich tajnych informacji państwa polskiego Swiridow miałby mieć dostęp?

Gdyby był szpiegiem, to należałoby go aresztować i osądzić…

Oczywiście. Szpiegów oddaje się pod sąd, a Swiridowa po prostu wydalono, oczerniono i odebrano mu prawo do obrony. Dodatkowo, jego wydalenie wiąże się z tym, że dostał on zakaz wjazdu do całej Strefy Schengen. Dla dziennikarza specjalizującego się w sprawach europejskich oznacza to bardzo poważne utrudnienie w wykonywaniu zawodu. Moje podejście jest takie, że dopóki nie skazano człowieka prawomocnym wyrokiem, nie będę traktować go jak winnego. Niestety wielu moich rodaków już uznało Swiridowa za winnego (choć nie wiadomo nawet jaki jest zarzut), o czym świadczą chociażby pełne jadu komentarze w internecie.

Wspomniał Pan o wydalonej na dniach Rosjance. Chcę podkreślić, że to nie pierwszy i nie ostatni taki przypadek. Jesienią 2017 roku wyrzucono z Polski prof. Dmitrija Karnauchowa. Jemu pierwszemu zarzucono tzw. „działania hybrydowe” przeciwko Polsce. Właściwie nie wiadomo o co chodzi. Ani w Konstytucji RP, ani w Kodeksie Karnym nie ma wzmianki o tym pojęciu z kosmosu. Tymczasem gnoi się, poniża i wyrzuca Rosjan od lat mieszkających i pracujących w Polsce, pod zarzutem, który właściwie nie istnieje. Rozmaiłam z Karnauchowem po tym jak go wywalili. Historia się powtarza – on również nie może się bronić, ponieważ jego akta są utajone i on nie wie w którym momencie złamał polskie prawo, o ile w ogóle to zrobił.

Udzielając Panu tego wywiadu, jestem świeżo po przeczytaniu kolejnych doniesień o wyrzuceniu kolejnej – drugiej w ostatnich dniach – Rosjanki. Równie kuriozalna sprawa jak poprzednie. Z jej relacji wynika, że potraktowano ją bardzo podle – więziono siedem dni, szantażowano, utrudniano kontakt z najbliższymi, próbowano wymusić zeznania, by przyznała się do czegoś, czego nigdy nie zrobiła. Co gorsza, Stanisław Żaryn, rzecznik koordynatora służb specjalnych zapowiedział, że już wkrótce dobiorą się do obywateli Polski. Z kontekstu wynika, że chodzi o Polaków, którzy dbają o dobre relacje z Rosją. To jest krok milowy w stronę totalitaryzmu.

Swoją drogą nasunęło mi się właśnie dziwne skojarzenie. Wraz z grupą polskich dziennikarzy byłam w Rosji dwa razy na zaproszenie Fundacji Wspierania Dyplomacji Publicznej im. Aleksandra Gorczakowa. Pierwszy raz jesienią ub.r. pojechaliśmy na Kaukaz. Chwilę po naszym powrocie wywalono z Polski Karnauchowa. Z drugiego wyjazdu wróciliśmy w połowie maja tego roku – zaraz po naszym powrocie wywalono wspomniane Rosjanki i zapowiedziano represje wobec obywateli Polski. Trochę to dziwny zbieg okoliczności, ale pewnie jestem przewrażliwiona…

Może to tylko przypadek….

Być może. Ale dlaczego akurat 9 maja – kiedy nasza grupa dziennikarzy publikowała relacje z moskiewskiego marszu „Nieśmiertelny Pułk” z okazji Dnia Zwycięstwa – dokładnie tego samego, dnia rzecznik koordynatora służb specjalnych histerycznie alarmował na Facebooku: Kreml mobilizuje wykonawców i daje sygnał do rozpoczęcia wojen hybrydowych…?

Cóż, pewnie coś sobie wkręcam… Niemniej jednak ostatnie działania ABW i organów propagandowych typu „Gazeta Polska” odbieram jako wyraźny sygnał ostrzegawczy, mający na celu zastraszenie takich dziennikarzy jak ja. A cała moja „wina” polega na tym, że jeżdżę do Rosji – sąsiedniego kraju, z którym utrzymujemy stosunki dyplomatyczne, bo przecież ambasady działają normalnie po obu stronach. „Zbrodnią” polskiej dziennikarki okazuje się chęć odkrywania Rosji.

Czy to nie jest przypadkiem nowa forma cenzury, nawet bez zmieniania prawa, ale tylko jego interpretacji? Czy teraz, gdy sądy będą bardziej sterowalne dla władzy okaże się, że wyrażanie innych opinii niż powszechnie przyjęte np. o Rosji to już szpiegostwo?

Rozkręca się bardzo niebezpieczny proceder: wymyśla się zarzuty, których nie ma w Kodeksie Karnym, a dziennikarzy takich jak ja naznacza ostracyzmem. Uważam, że w obliczu ostatnich wydarzeń wolność słowa jest w Polsce bardzo poważnie zagrożona.

Skoro polityka i publicystę Mateusza Piskorskiego wsadza się do więzienia bez wyroku, stawiając śmieszne zarzuty, m.in. „promowanie celów Federacji Rosyjskiej” czy współpracę polsko-chińską – to jaki los czeka taką dziennikarkę jak ja? Przecież przeprowadzałam wywiady z różnymi ambasadorami. Dyplomacji promują cele swoich państw, taka jest ich praca, a ja jako dziennikarka publikuję to, co oni mają do powiedzenia. To jest mój dziennikarski obowiązek, ale i przywilej – którego być może już wkrótce mnie pozbawią. Jestem przekonana, że w Polsce próbuje się doprowadzić do tego, żaby zamykać usta myślącym inaczej, niż życzy sobie tego obecna władza. To jest wyraźny sygnał ostrzegawczy. Mamy przestać jeździć do Rosji, mamy przestać rozmawiać z Rosjanami – bo PiS chce w spokoju prowadzić politykę na kolanach przed USA i Izraelem.

Kończąc już ten temat, przygotowując się do tej rozmowy zadałem sobie trud przeczytania „Gazety Polskiej”. Czytając to pismo można dojść do wniosku, że Rosja nas atakuje na wszystkich frontach, bo co trzeci artykuł się odnosi do tego. Jeśli tak będzie myśleć opinia publiczna – to gdzie zajdziemy?

Na czym polega rzetelność „Gazety Polskiej” pokazuje artykuł Doroty Kani, która oparła swój „demaskatorski” tekst na wypocinach Marcina Reya [twórca strony „Rosyjska V kolumna w Polsce”]. Jego wiarygodność zbliżona jest do poziomu zerowego, co udowodnię na prostym przykładzie. Kilka lat temu ambasador Syrii zaprosił mnie na spotkanie z diasporą syryjską – głównie studentami. Przyprowadziłam znajomych Polaków. Jeden z nich – ówczesny student Akademii Obrony Narodowej – zrobił sobie pamiątkowe zdjęcie z ambasadorem na tle portretu Baszara Al-Asada. Spotkanie z ambasadorem odbyło się w wynajętej sali konferencyjnej biurowca na Mokotowie. Znajomy pochwalił się fotografią na swoim blogu. Tak się składa, że założył on jakieś koło naukowe na AON, a z powodu przynależności do jednej z organizacji był „na celowniku” Marcina Reya. Na podstawie tylko tego jednego zdjęcia z ambasadorem i krótkiego opisu pod nim, Rey dorobił własną interpretację, a wnioski ze „śledztwa” opublikował na swojej śmiesznej stronie. Autorytet Doroty Kani w pełnym powagi tonie napisał „demaskatorski” tekst o… skandalicznym spotkaniu w siedzibie Akademii Obrony Narodowej z udziałem ambasadora Syrii i fotografowaniu się na tle „krwawego rzeźnika z Damaszku”, którego portret powieszono w sali AON. Co ciekawe, zdaniem Reya rzekome spotkanie z syryjskim dyplomatą w murach wojskowej uczelni miał zorganizować właśnie ten znajomy student AON. Tak wygląda poziom „dziennikarstwa” „śledczego”, które reprezentuje środowisko „Gazety Polskiej”.

I po co to wszystko? Jaki sens ma szukanie sensacji i skandali, tak gdzie ich nie ma? Myślę, że może chodzić o odwrócenie uwagi od tego, co naprawdę istotne. Tyle się rozpisują w „Gazecie Polskiej o „ruskiej agenturze”, że czytelnik na dobre tym pochłonięty, już nie zapyta za jakie usługi na rzecz obcego państwa Tomasz Sakiewicz otrzymał medal od Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Ten sam czytelnik nie zauważy tego, że politycy Prawda i Sprawiedliwości klęczą przed Amerykanami i dają się poniżać Żydom. Dziś liczy się dla nich tylko „wojna hybrydowa”, której nie ma…

Z kolei, środowiska, które można nazwać rusofobicznymi, to są też postawy dokładnie odwrotne, ślepej rusofilii, czy to Pani zdaniem nie jest woda na młyn takich „tropicieli agentów”?

Już kiedyś mówiłam o tym, że niesmak budzi we mnie pewne środowisko. Nazywają siebie „polskimi patriotami”, a na drugim tchu podkreślają jak bardzo są prorosyjscy. Jeśli ktoś jest polskim patriotą, to jest propolski, a nie prorosyjski. Proste, prawda? Oczywiście polski patriota nie będzie prezentował stanowiska antyrosyjskiego, ponieważ wie, że w interesie Polski są dobre relacje z naszym najpotężniejszym sąsiadem. I takich osób w Polsce nie brakuje. Wracając jednak do naszych „prorosyjskich”. Podlizywanie się Rosji, czy oddawanie hołdu carowi Putinowi, jest niezbyt poważne i daje wodę na młyn ekipie od Sakiewicza. Handlujmy z Rosją, dbajmy o dobrosąsiedzkie relacje, ale niech w tym wszystkim przyświeca nam polski interes.

Dziękuję za rozmowę.