Ronald Lasecki – Protesty proaborcyjne i Marsz Niepodległości a obalenie rządu

Wiele nieporozumień pojawiło się w związku z protestami społecznymi, jakie wybuchły po przyjęciu przez Trybunał Konstytucyjny (ostatecznie do dziś nieopublikowanego) orzeczenia uznającego aborcję eugeniczną za niezgodną z Konstytucją. Mam tu rzecz jasna na myśli nieporozumienia rodzące się w szeroko pojętym środowisku narodowym i kręgach do niego zbliżonych. Najogólniej rzecz ujmując, sprowadzić je można do dwóch przewodnich linii interpretacyjnych.

Przede wszystkim, niektórzy w wystąpieniach tych upatrywali szansy na odsunięcie od władzy neopiłsudczykowsko-nekonserwatywnej PiS-owskiej kliki, argumentując by środowisko narodowe zachowało wobec nich co najmniej neutralność.

Zacznijmy od tego, że scenariusz w którym protesty te doprowadzają do upadku rządu jest zupełnie nieprawdopodobny. W dniach największego natężenia protestów brały w nim udział rzeczywiście szerokie rzesze kobiet i młodych dziewcząt, nierzadko zaś też mężczyzn o liberalnych poglądach. Przez kilka poprzednich tygodni podobne, tyle że jeszcze liczniejsze, wystąpienia widzieliśmy w sąsiedniej Białorusi. Tamte protesty, pomimo że organizacyjnie, propagandowo i najprawdopodobniej również finansowo podtrzymywane z zagranicy, z czasem wypaliły się, nie doprowadzając bynajmniej do upadku władzy Aleksandra Łukaszenki.

Stało się tak dlatego, że, w odróżnieniu od rewolucji na Ukrainie w 2014 r., demonstracje na Białorusi nie przybrały charakteru starć ulicznych – próby wznoszenia przez protestujących barykad i wzniecania ulicznych zamieszek zostały w pierwszych dwóch dniach wystąpień stłumione zdecydowanymi działaniami OMON-u, przyjęta zaś przez protestujących w kolejnych dniach strategia pokojowych demonstracji okazała się całkowicie nieskuteczna. Protesty na Białorusi zdegenerowały się szybko do zupełnie niegroźnego dla władz „flashmobu”.

Demonstracje proaborcyjne w Polsce od początku miały taki happeningowy charakter i nie zmieniły tego bynajmniej wulgarność ani histeryczne zachowanie ich uczestników. Jedyna agresja, do jakiej zdolni okazali się polscy zwolennicy aborcji, była agresją słowną. Unaoczniły to doskonale ich ataki na świątynie rzymskokatolickie, z których środowiska feministyczne wycofały się natychmiast, gdy tylko pod budynkami kościołów pojawiły się gotowe ich bronić grupy młodych mężczyzn.

W tym miejscu docenić należy znaczenie inicjatywy obrony kościołów dla udaremnienia przemocy symbolicznej ze strony środowisk lewackich. Na Zachodzie, gdzie dochodzi od późnych lat 1960. do podobnych ekscesów, świątyń broniły jedynie policja i inne państwowe służby porządkowe. Stworzyło to wrażenie, że na bezpieczeństwie chrześcijańskich świątyń i nabożeństw nikomu już nie zależy, przekraczanie zaś kolejnych społecznych tabu w postaci popełniania aktów bluźnierczych wobec religii chrześcijańskiej wpisuje się w logikę walki ze stojącą na drodze postępu społecznego opresyjną władzą, nie zaś w logikę niszczenia duchowej i kulturowej konstytucji narodu.

W efekcie, wyznawcy obecnych w tych krajach nurtów chrześcijaństwa nie mogą dziś swobodnie celebrować swoich obrzędów religijnych nawet we własnych świątyniach, a religia chrześcijańska wypchnięta tam została z przestrzeni nie tylko publicznej ale też prywatnej, ostatnią nominalnie dostępną dla siebie ostoję zachowując w indywidualnych przekonaniach wiernych. Wystąpienie w Polsce w obronie rzymskokatolickich świątyń nie tylko służb państwowych ale też gromadzących się spontanicznie grup obywateli, dało wyraźny sygnał, że na podobną eskalację liberalnej agresji wobec chrześcijaństwa w naszym kraju przyzwolenia nie będzie.

Wracając jednak do samych demonstracji proaborcyjnych, to gromadzący się na nich typ ludzki nie jest zupełnie predysponowany do tego, co jest istotą każdej prawdziwej rewolucji i co jest konieczne dla jej powodzenia; do przełamywania kordonów policyjnych, do zajmowania i okupacji budynków, do wznoszenia ulicznych barykad. Do niczego takiego nie są zdolne kobiety, młode dziewczęta, dzieci, ani nawet dwudziesto-trzydziestoparoletni wielkomiejscy garniturowi wypłosze z korpo. Wyjąwszy dwukrotny bodaj epizod w wykonaniu, skrytykowanego powszechnie w konserwatywnym z natury środowisku rolniczym, Michała Kołodziejczaka, proaborcyjne demonstracje nie zostały poparte przez żadną grupę społeczną lub zawodową, która stanowiłaby siłę zdolną do fizycznego zwarcia ze służbami państwowymi.

Gdy przyjrzymy się natomiast udanym lub w każdym razie utrzymującym się przez dłuższy czas rewolucjom w innych krajach, jako ich rdzeń widzimy zawsze zdolnych do walki wręcz mężczyzn w wieku 25-35 lat. Tak było w Serbii w 1999 r., gdy o powodzeniu rewolucji, wznieconej przez sterowaną z USA młodzieżową organizację „Otpor”, zdecydowało przyłączenie się do niej operatorów buldożerów. Tak było w 2014 r. na Ukrainie, gdy amebowy „Euromajdan” przerodził się w rewolucję, po tym jak wsparli go nacjonalistyczni bojówkarze z Galicji. Tak było wreszcie w ostatnim czasie we Francji, gdzie za protestami „żółtych kamizelek”stali pracujący fizycznie i gotowi bić się z policją dorośli mężczyźni, oraz w USA, gdzie za wystąpieniami Black Lives Matter kryli się zaprawieni w walce wręcz dorośli mężczyźni z grup kryminalnych i Antify.

Wystąpienia zwolenników aborcji i feministek nie zdołały pozyskać dla siebie żadnych tego rodzaju grup (choć w pierwszych dniach czyniono nieoficjalnie takie próby wobec kibiców Legii), z czasem zaś przestały o to zupełnie zabiegać, pogrążając się coraz głębiej w ideologicznym sekciarstwie i lewackim ekstremizmie. Na kolejnych demonstracjach tych środowisk pojawiać się zaczął jedynie feministyczny i skrajnie lewicowy aktyw, a obecne na transparentach i w oświadczeniach odwołania komunistyczne i deklaracje antykatolickie dopełniły społecznej izolacji ruchu. Łączenie z nim zatem jakichkolwiek nadziei na obalenie rządu lub przeciwnie – dostrzeganie w nim zagrożenia liberalnym lub lewackim przewrotem – wydaje się być mocno na wyrost.

Kolejnym aspektem problemu zasługującym na omówienie jest, że niektórzy komentatorzy – zarówno lewicowi, czyniący to w tonie entuzjastycznym, jak i prawicowi, występujący w roli alarmistów – zdają się przeceniać znaczenie rzekomej przepaści pokoleniowej, mającej jakoby wyrastać z upowszechnienia nowych technologii, a szczególnie rozwoju telekomunikacji i różnorakich platform społecznościowych w rodzaju YouTube’a, Netflixa, czy TikToka.

Nie zamierzam argumentować tu tezy o obojętności technologii (i forsowanych za jej pośrednictwem przez Zachód liberalnych i postmodernistycznych treści i postaw) dla stanu kultury narodowej i mentalności narodu, sam bowiem, w różnych swoich dotychczasowych wypowiedziach, przestrzegałem przed tym wpływem. Zgadzam się też z postulatami, aby państwo co najmniej wymusiło na zachodnich potentatach internetowych pokroju Facebooka, Google’a, Twittera, czy trzech wcześniej wymienionych, szanowanie polskiej aksjologii i zaniechanie narzucania Polakom cenzury odpowiadającej zachodnim standardom etycznym, aksjologicznym i ideologicznyma.

Uważam też, że wśród strategicznych celów państwa polskiego powinna znaleźć się suwerenność ideowa, aksjologiczna i informacyjna, co na dłuższą metę wymaga współuczestnictwa w projektach odłączenia się od zachodnich sieci internetowych i zbudowania dla nich alternatywy, jak zrobiły to Chiny czy niepodległa Korea. Wydaje się też jednak, że ostatnie ekscesy zwolenników aborcji w Polsce i szeroka mobilizacja społeczna wokół ich haseł, mają dużo bardziej trywialny charakter.

Po pierwsze, jak wspomniałem wyżej, społecznym rdzeniem protestów są ludzie młodzi, a niekiedy nawet bardzo młodzi. Kategoria ta, z natury z niechęcią spogląda na wszelkie autorytety i buntuje się przeciwko konserwatywnej władzy. Symbolem takiego „autorytarnego” i sklerotycznego „konserwatyzmu” jest w dzisiejszej Polsce dla młodych ludzi PiS. Nienawiść do tej partii wśród wielkomiejskiej młodzieży jest powszechna a popieranie PiS to w tym środowisku towarzyski obciach. Tym właśnie należy po części tłumaczyć powszechny akces młodych ludzi do protestów: postrzegane są one po prostu jako okazja do buntu przeciwko znienawidzonej prawicy i konserwatystom – w opinii liberalnej młodzieży niweczącym zachodnie i europejskie perspektywy Polski, sprowadzającym kryzys globalnego ocieplenia przed którym ostrzega ich rówieśnica Greta Thunberg etc.

Z bardzo podobnymi do polskich wystąpieniami mamy dziś do czynienia w Tajlandii – hasła protestów są takie, jak wszędzie w takich przypadkach: rozmontować „autorytaryzm”, przesunąć kompetencje od króla do parlamentu, ograniczyć wpływy wojska i zastąpić „militaryzm” pacyfizmem, oddzielić religię od państwa, ograniczyć władzę nauczycieli nad uczniami i skrupulatnie ukarać powszechne jakoby wśród nauczycieli przypadki pedofilii, młodzieży dać więcej obyczajowej swobody – w tym również zagwarantować jej dostęp do stron pornograficznych w internecie. Tak jak i w dzisiejszej Polsce, uczestnikami wystąpień w Tajlandii jest młodzież, kobiety i wielkomiejscy młodzi „mężczyźni”. Jak w każdym takim przypadku, demonstracje zaczynają już powoli zanikać.

Po drugie, z podobnych jak PiS powodów, obiektem agresji demonstrantów stał się Kościół rzymskokatolicki. Uznawany jest on po prostu za ostoję konserwatyzmu, autorytaryzmu i przeszkodę dla pełnej społecznej, kulturowej i cywilizacyjnej liberalizacji. Nawet jeśli takie postrzeganie Kościoła rzymskokatolickiego przez młodych ludzi jest mocno na wyrost, to jest ono o tyle zrozumiałe, że młodzież zawsze buntuje się przeciwko instytucjom dorosłych, przypisując im opresyjny charakter i opresyjne wobec siebie nastawienie.

Po trzecie wreszcie, kwestia aborcji dotyka sfery najbardziej intymnej i osobistej – związanej z seksualnością i relacjami międzyludzkimi, tak więc bodaj najbardziej wrażliwej. Tym również należy tłumaczyć wściekłość demonstrantów posługujących się hasłami o prawach kobiet do decydowania o swoim ciele i o swojej seksualności.

Zmierzam tu do wniosku, że masowość demonstracji przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego nie wskazuje bynajmniej na jakiś „przełom cywilizacyjny” ani „pokoleniowe pęknięcie” pomiędzy „generacją TikToka” a starszymi rocznikami, tylko jest zjawiskiem bardziej prozaicznym. Gdyby rząd zakazał na przykład dostępu do pornografii lub wprowadził obowiązkowe badania na dziewictwo dla panien aspirujących do pracy w zawodach zaufania społecznego w sektorze państwowym (takie regulacje obowiązują m.in. w Egipcie i Iranie), to reakcja byłaby zapewne podobna jak w przypadku protestów proaborcyjnych. Gdyby decyzja taka podjęta nawet została w sytuacji gdy nie byłoby Netflixa, TikToka, telefonów komórkowych i Twittera, protesty byłyby zapewne równie gwałtowne i powszechne.

Nie z przełomem pokoleniowym, lecz z klasycznym konfliktem między bardziej konserwatywnymi dorosłymi a bardziej liberalną młodzieżą mamy tu zatem do czynienia. Konfliktem, który wcale nie musi świadczyć o zawłaszczeniu najmłodszych roczników przez zachodnią cywilizację postmodernistyczną, każda młodzież ma bowiem to do siebie, że z czasem dorasta i staje się bardziej konserwatywna.

Nie jest to oczywiście argument za lekceważeniem zagrożenia wlewającym się do nas z Zachodu postmodernizmem, również zresztą będącym jednym z czynników sprawczych protestów proaborcyjnych, wydaje się jednak, że obok czynnika w postaci postmodernizmu, co najmniej równie istotne są czynniki dużo bardziej ulotne, o których powiedzieliśmy sobie wyżej. Wbrew zatem triumfalistycznym nastrojom lewicy i katastroficznym nastrojom prawicy, ta ostatnia nie do końca jeszcze, być może, przegrała walkę o dusze najmłodszych pokoleń.

Uporawszy się tym samym z kwestią demonstracji proaborcyjnych, pochylmy się z kolei nad kwestią Marszu Niepodległości. W odróżnieniu od wystąpień feministek i zwolenników aborcji, doroczna demonstracja narodowców posiada całkiem spory potencjał rewolucyjny, który bodaj najjaskrawiej uwidaczniał się pod rządami PO. Uczestnicy Marszu Niepodległości, gdyby odpowiednio nimi pokierować, byliby w stanie przełamać kordony policji, zająć budynki Sejmu i Rady Ministrów, oraz okupować je, domagając się na przykład dymisji prezydenta i rządu i rozpisania nowych wyborów parlamentarnych.

Miałoby to oczywiście sens jedynie wtedy, gdyby środowisko antysystemowe dysponowało sprawną organizacją i zespołem ludzi zdolnych do przejęcia w ten czy inny sposób władzy oraz do rządzenia państwem. Potrzebne byłyby zatem czynniki ludzki, organizacyjny, jak i koherentna doktryna polityczna. Środowisko antysystemowe musiałoby wzbudzać zaufanie społeczeństwa, prezentując się w jego oczach jako na tyle wiarygodne, by można było zawierzyć mu sprawy państwowe. Musiałoby być też zdolne do pozyskania znaczących grup społecznych i zawodowych (np. rolnicy, przedsiębiorcy, transportowcy, resorty siłowe, środki masowego przekazu). Z kolei demoliberalny kartel PiS-PO-PSL-Lewica musiałby zostać w oczach społeczeństwa skompromitowany, jako oderwana od niego i niezdolna do dbania i zabiegania o jego dobro oligarchia.

Jak nietrudno zauważyć, do nakreślonej w poprzednim akapicie sytuacji mamy bardzo daleko. Ruch Narodowy nie jest postrzegany jako poważne ugrupowanie, zrzeszające ludzi którym gotowi bylibyśmy powierzyć władzę w państwie – reprezentację sejmową zdobył jedynie dzięki wystawieniu wspólnych list wyborczych z libertarianami od Korwina, na których zagłosowała niejednokrotnie ta sama młodzież, która niedawno występowała na protestach proaborcyjnych. Kierownictwo RN jest kunktatorskie i asekuranckie, elementy programowe i działania polityczne dobierając sobie wedle sondaży popularności. Wreszcie, kierownictwo narodowców zdaje się raczej aspirować do dołączenia do demoliberalnej oligarchii, niż do odsunięcia jej od władzy i zastąpienia jej w roli rządzących. Narodowcy nie chcą walczyć z PiS, lecz pomagać mu w walce z PO i zostać jego koalicjantem. Tak mdła formuła polityczna nie jest zaś oczywiście w stanie pozyskać żadnych liczących się grup społecznych ani pionów administracji państwowej.

Zamiast być awangardą Antysystemu, narodowcy zdegradowali się do tituszek PiS. Kolejne Marsze Niepodległości miały charakter antysystemowy (i wtedy też kształtowały nastroje wśród młodzieży), tylko dopóki rządziła PO. Wraz z przejęciem władzy przez PiS, natychmiast złagodziły swój wydźwięk, a ich organizatorzy mniej czy bardziej bezpośrednio zachęcali do głosowania na rządzącą neosanację i deklarowali dla niej wsparcie (tak było np. przed ostatnimi wyborami prezydenckimi, gdy takie ciche poparcie od narodowców dostał Andrzej Duda). Tak oto PiS skutecznie „rozbroił” środowisko polityczne, które, w odróżnieniu od feministek i zwolenników aborcji, rzeczywiście mogłoby wypracować potencjał umożliwiający zakwestionowanie reżymu demoliberalnego i zbudowanie dla niego alternatywy.