Prezydent Andrzej Duda jednak zawetował dwie ustawy sądowe PiS-u – o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa. Nie zawetował trzeciej ustawy – o ustroju sądów powszechnych. Postanowienia dwóch zawetowanych ustaw, podporządkowujące władzę sądowniczą władzy wykonawczej, prowadziły do naruszenia równowagi w ramach trójpodziału władzy.
Tzw. reforma SN i KRS podporządkowująca te organy ministrowi sprawiedliwości miała charakter stricte polityczny, skrojony nie tylko pod rządy PiS jako takie, ale wręcz pod jedną osobę – ministra Zbigniewa Ziobrę.
Wokół tych bardzo złych ustaw propaganda rządowa wytworzyła otoczkę „walki z komunizmem”. Dzieje się to 28 lat po zmianie władzy w Polsce i faktycznej niemal całkowitej wymianie kadr z powodów biologicznych, pomijając już absurdalność założenia, że wszyscy sędziowie nominowani w PRL to wykolejeńcy, przestępcy, czy ubecy. PiS nie po raz pierwszy pokazuje swoją jakobińską twarz o coraz wyraźniejszym rysie czekistowskim. „Zaostrzenie walki klasowej”, napuszczanie jednych na drugich, histeria „zagrożeń” itp. doskonale pasuje do mentalności pisowskiej. Dostało się też prezydentowi Dudzie.
Okazało się – co zresztą żadną niespodzianką nie jest, boć wiemy przecież, że Kali jest prawdziwym władcą sumień tej polskiej „prawicy”, którą reprezentuje PiS – że dopóki Dudę atakowali zdrajcy i przestępcy z opozycji, którzy „najwyraźniej nie są w stanie zaakceptować wyboru suwerena”, PiS stał za nim murem. Teraz, kiedy okazało się, że prezydent, nie jest już tak zdalnie sterowany i postanowił się im przeciwstawić (skali i zakresu tego sprzeciwu nie znamy – więcej będziemy wiedzieli, kiedy prezydent przedstawi swoje propozycje zmian), nagle niektórzy przestali go lubić.
Wierzcie Państwo lub nie, ale obserwując nastroje elektoratu PiS, w ciągu krótkiego czasu od wizyty Trumpa po weta, miałem możność dowiedzieć się od tych samych ludzi, jak wielkim mężem stanu jest prezydent Duda (to po wizycie Trumpa), by po zawetowaniu ustaw przeczytać o uległym ciemnym siłom „prezydencie zdrady narodowej”. Oczywiście ludzie ci idą za propagandą PIS – dla nich wystarczy, jak się wykurzy komuchów, tych z misternej sieci utkanej przez ubeków, w którą wpadł Andrzej Duda (tako rzecze Targalski).
Tymczasem nasz ustrój oczywiście potrzebuje reformy, ale nie robionej przez politykierów i owładniętych misją fanatyków. Mechanizmy ustrojowe zapewniające równowagę władz i ich prawidłowe funkcjonowanie dla dobra społeczeństwa, jako zawarte w zasadach ustrojowych państwa muszą, stanowić obiektywny punkt odniesienia – nigdy nie mogą być pisane pod kogoś i powinny być tak samo przestrzegane i szanowane niezależnie od tego, czy ludzie stojący na czele urzędów realizujących te mechanizmy to nasi polityczni przyjaciele czy wrogowie. Dotyczy to każdego i każdej opcji politycznej. Inaczej będziemy mieli do czynienia z powszechnym chaosem i wojną domową grup wyzywających się od zdrajców. To cechy społeczeństw politycznie niedojrzałych, którym bliżej do zapewnienia sobie racji maczugą w ramach msty grupowej niż do obiektywnych i abstrakcyjnych zasad cywilizacji łacińskiej.
PiS wybrał jednak nie reformę, ale jakobińskie, rewolucyjne awantury podawane z wielkim ciśnieniem emocjonalnym (vide Kaczyński). Przecież można to było wszystko przeprowadzić inaczej, poprzez debatę publiczną, dyskusję z teoretykami i praktykami prawa, wypracować konsensus. Na tym jednak PiS-owi najwyraźniej nie zależało. Bez awantur i stygmatyzowania to nie to samo, prawda? Dlatego w ustawach reformujących tak mało prawdziwej reformy. Mamy za to podporządkowanie władzy sądowniczej trzeciorzędnemu (po prezydencie i premierze) przedstawicielowi władzy wykonawczej bez zmian wychodzących naprzeciw obywatelowi.
Te wady zawarte są również w ustawie o ustroju sądów, którą prezydent RP podpisał. Nieobligatoryjność losowania spraw i możliwość „kupowania” sędziów manipulacjami z premią to najważniejsze wady tej ustawy. Rzeczywiście potrzebne zmiany w sądownictwie, to np. wprowadzenie sędziów pokoju, jak reforma upraszczająca procedury cywilne i karne tj. eliminująca wszystkie nadmiernie rozdęte mechanizmy pozwalające na odkładanie spraw w nieskończoność. Na poziomie stosunków między władzami – ograniczenie wpływu władzy wykonawczej do prerogatyw prezydenta, rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości, wydłużenie kadencji organów takich jak prokurator generalny, sędziowie KRS itd., celem zmniejszenia ich upolitycznienia.
Right or wrong, my country. Ta angielska maksyma (dobry, czy zły, ale to mój kraj) wyraża sposób myślenia Anglosasów o państwie. Jest zupełnie oczywistym, że w Polsce ta mentalność nie obowiązuje. To znaczy oczywiście każdy na zagrodzie ma swój własny kraj, ale już kraj Nowaka czy Kowalskiego nie jest swój, nie mówiąc o państwie. A jeśli jeszcze element warcholski I RP zostanie podlany mistycyzmem, mesjanizmem, prometeizmem i rusofobią okresu rozbiorów i dalej, dostaniemy konglomerat trudnych do ogarnięcia i zniesienia cech z silną dominacją tych destrukcyjnych.
Nie szanujemy, w swej masie, tego, co mamy. Z łatwością i lekkością przekreślamy wszystko, co się nie mieści w naszym jedynie słusznym poglądzie na świat. Ten maksymalizm, wysoce negatywna bezkompromisowość, mają swoje źródło w ideologii „wszystko albo nic”, „tryumf albo zgon”. Powiedzmy do końca, jakie są konsekwencje takiej postawy. To „jeśli nie my, to nikt”, innymi słowy „po nas choćby i potop”. Nasza współczesność przesiąknięta jest do trzewi tego typu myśleniem. Cofnęliśmy się do czasów przedpowstaniowych w XIX wieku, bez myślenia o konsekwencjach, bez planu, bez pomysłu na sytuację, gdy plan nie wypali. Nie szanujemy, ba, nienawidzimy tych form państwowości polskiej, których do „wszystko albo nic” nie da się zakwalifikować. Dzisiaj przedmiotem wszechstronnego zohydzania jest pierwsze monoetniczne państwo polskie, którego granice były (są) wyrazem klęski tysiącletniego pochodu Niemiec na wschód i które było najbardziej polskim pod względem struktury własności ziemi i środków produkcji w historii – PRL.
To już nie tylko retoryka tzw. historyków IPN, ale i wypowiedzi przedstawicieli państwa polskiego. Wielokrotnie pisałem o niedopuszczalnym nazywaniu PRL okupacją sowiecką. Nie tylko nie była to okupacja (jedynie w okresie 1947-56 możemy i to w przenośni mówić o okupacji stalinowskiej w sensie ideologicznym), ale i głoszenie takich poglądów jest groźne dla obecnego państwa polskiego będącego kontynuacją PRL. Teraz minister Macierewicz dokłada pojęcie „kolonii sowieckiej”. I niech nikogo nie zmyli, że minister powiedział to w kontekście odszkodowań należnych nam od Niemiec. Jest to kolejne zagranie efekciarskie PiS.
Negowanie zrzeczenia się przez PRL części reparacji w 1953 r. na podstawie argumentu, że nie było to legalne państwo polskie, lecz okupacja bądź kolonia sowiecka nie przyniesie nam oczywiście żadnych odszkodowań od Niemiec, natomiast z pewnością da tym ostatnim poważny argument w dyskusji o granicach tejże okupacji czy kolonii sowieckiej, ich legalności i trwałości.
Niemcy przez 45 lat Polski Ludowej spotykali się z jednolitym frontem polskim w tej sprawie, później pod naciskiem dawnych aliantów podpisali z nową Polską układy definitywnie regulujące granice, ale skoro dzisiaj sami Polacy i to nie tylko podróżnik wyrażający chęć oddania Szczecina, ale i minister rządu RP, podważa samo istnienie państwa polskiego w latach 1944-89, to może i w Niemczech pojawi się myśl, że można sprawę na nowo otworzyć. Czy szermierze nienawiści do PRL i Rosji tego nie widzą? Może czas już na zadanie pytania i domaganie się oficjalnej odpowiedzi-wykładni, jak obecne władze traktują Polskę Ludową w sensie prawnym, czy nazywanie jej okupacją i kolonią to oficjalne stanowisko w stosunkach międzynarodowych ze świadomością wszystkich konsekwencji? Na jakiej podstawie obecne władze, uważając poprzednie państwo za nielegalne i za okupację, powołują się np. na umowy odszkodowawcze zawarte przez to państwo? Czy umowy zawarte przez okupację/kolonię bądź nielegalne państwo, mogą być legalne?
Dobry, zły, ale to mój kraj – tak, dla mnie II RP z wszystkimi jej wadami i sanacją u władzy, takoż PRL z tragicznym okresem stalinowskim i wadami innych okresów, ale i ta Polska po 1989 r., wyprzedająca dorobek pokoleń PRL, łasząca się do Zachodu i głosująca w 75 % za wejściem do UE oraz Polska Tuska, Kaczyńskiego i Macierewicza to nadal mój kraj. Częściej zły niż dobry, ale mój kraj. Nie uważam, że go nie ma, że znajduje się pod okupacją, bądź jest kondominium rosyjsko-niemieckim. Ma ogromnie dużo wad i prowadzi politykę, która w wielu aspektach jest mi obca i wstrętna, ale to jedyna Polska jaka istnieje, innej nie ma. Zawsze tak było. Polska zawsze była tylko jedna, tu nad Wisłą.
To wszystko można skwitować jednym słowem – obłęd. Obłęd, któremu towarzyszy nieznośna megalomania, przekonanie o byciu pępkiem świata, punktem odniesienia wszelkich ocen i racji. Szczególnym przykładem tego typu postawy jest propaganda związana z powstaniem warszawskim. Okazuje się, że było ono zwycięskie, bo dało nam wolność po 45 latach; każdy miał obowiązek nam pomagać, choćbyśmy go nie poinformowali o naszym zamiarze; było politycznie wymierzone przeciwko ZSRR, ale ZSRR miał oczywisty obowiązek pomóc; podkreślanie zniszczeń i strat ludności to sowiecka i komunistyczna propaganda; w istocie dla walki o wolność należy i można poświęcić wszystko, i nie ma co w ogóle o tym ciągle mówić. Wyznawcy takich poglądów nie wiedzą pewnie nawet jak dalece przesiąknęli judaistyczną wizją świata…
W duchu tej historycznej psychopatii wypowiada się Sławomir Cenckiewicz, ogłaszając triumfalnie przygwożdżenie zdrajcy Jaruzelskiego odnalezieniem („wielki dzień”) raportów tegoż o walce z wyklętymi z lat 1946-47. A cóż to za sensacja? To już nie wystarczy kierowanie przez Jaruzelskiego w 1981 „związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym”, nie wystarczy stały repertuar obelg o namiestniku Kremla, czerwonym pachołku itd. I dopiero raporty z walk z podziemiem świadczą i przesądzają o strasznej zdradzie gen. J.? Wielki dzień? Czekam aż Cenckiewicz i jemu podobni ludzie o konstrukcji psychicznej a la Robespierre zdekomunizują wreszcie Polskę do końca. I razem z gen. Jaruzelskim wymarzą z polskiej historii tych wszystkich zdrajców, którzy w tamtych latach 1946-47 służyli w wojsku sowieckiej kolonii.
Wymieńmy kilku z nich i to tylko samych generałów i admirałów: Stanisław Szeptycki, Juliusz Rómmel, Mieczysław Boruta-Spiechowicz (do 1946), Heliodor Cepa, Izydor Modelski, Bruno Olbrycht, Gustaw Paszkiewicz (on i Olbrycht pacyfikowali wyklętych), Bolesław Szarecki, Stefan Mossor, Mikołaj Prus-Więckowski, Bronisław Prugar-Ketling. Jerzy Kirchmayer, Franciszek Herman, Stanisław Tatar, Adam Mohuczy, Włodzimierz Steyer.Ewentualnie tych, którzy byli później prześladowani przez stalinowców, można łaskawie tylko zdegradować. Dalej panowie jakobini – prawdziwy dzień waszej chwały dopiero przed wami.
Wreszcie TV Republika i kuriozalny wywiad z Saakaszwilim, amerykańsko-gruzińsko-ukraińskim prawdziwym obywatelem świata. Pod hasłem „Lech Kaczyński został zamordowany”. Zaskoczenie – przez Putina! Ten międzynarodowy hochsztapler mówi w wywiadzie dokładnie to, czego oczekują i chcą usłyszeć widzowie i czytelnicy TV Republika. O morderstwie już było, ale jest i o Polsce supermocarstwie środkowoeuropejskim, naturalnym liderze międzymorza, o pijanych naturalnie żołnierzach rosyjskich strzelających do prezydentów podczas słynnego wypadu na pogranicze i o tym, że Lech Kaczyński stał wtedy wyprostowany („wyprostowanie” to jeden z leitmotivów poezji smoleńskiej).
Ale są tam także stwierdzenia, które nie są zgodne z propagandą PiS, ale na zasadzie „nikt nie zauważy” i tak poszły. Mianowicie, wg Saakaszwilego Polska wspaniale poradziła sobie ze zmianami ustrojowymi, przetrwała mimo przeciwności i nie ma tu oligarchów. Jak to, a władza agentów sowieckich i ubeków nad Polską po 1989 r. i ustrój postkomunistyczny, i oligarchia międzynarodowej finansjery? I tak miotamy się, między supermocarstwem, a krajem totalnie kontrolowanym przez wrogów, który dopiero walczy o niepodległość…