Bywają różne wrześnie i różne ich konotacje. Moje są rodzinne – łódzkie i kresowe zarazem. Było to właśnie w połowie września 1927 roku, gdy Matka moja wkrótce po zdanej maturze i wakacjach spędzonych na Huculszczyźnie opuszczała Lwów, przenosząc się na Wileńszczyznę w celu objęcia swej pierwszej nauczycielskiej posady.
To tam poznała mego Ojca, także przybysza, który ledwie kilka lat wcześniej przyjechał w tym samym celu z Kongresówki. Po długiej rosyjskiej nocy kraj tamtejszy był pozbawiony i szkół i ludzi wykształconych i wymagał ogromnej pracy oświatowej.
Dwanaście lat później Niemcy zaatakowali Polskę. Nie było w tym jednakże nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę naszą historię. W domu do dzisiaj przechowała się stara przedwojenna premiowana książeczka oszczędnościowa. Każdego miesiąca Matka wpłacała 5 zł polskich. Pieniądze te gromadziła dla swojej matki, wdowy od 1914 roku. Ostatnia wpłata nosi datę 5 września 1939 roku! Świat mojej Matki i jej współczesnych w swym cywilizacyjnym i geograficznym wymiarze zaczął walić się bowiem dopiero po 17 września, gdy nowogródzki Dereczyn, w którym mieszkali wówczas moi Rodzice, oraz liczne miasta i miasteczka Drugiej Rzeczypospolitej zajmował nieoczekiwany i nieokrzesany okupant ze Wschodu.
Z Dereczyna można było wycofywać się tylko w kierunku Litwy. Decydowało się na to wielu mężczyzn. Jednym z nich był młody Lesław Łukaszewicz. Wbiegł on do mieszkania swoich rodziców z okrzykiem ‘Matko, Ojczyzna woła!’, i uklęknąwszy chwycił swoją matkę za kolana. Mimo beznadziejności sytuacji kobieta nie śmiała przeciwstawić się tak powziętej decyzji swego jedynego dziecka. Pocałowała go w głowę, zdjęła z szyi złoty krzyżyk, mówiąc ‘Z Bogiem’. Matka moja, mimowolny świadek, przechowała tę wzruszającą scenę. Kilka kilometrów za miastem chłopiec przebrał się w mundur wojskowy i dołączył do innych. Przy oddziale wojska znalazło się także dwudziestu harcerzy z Warszawy. Wkrótce młodzieniec wrócił do domu ze straszliwą wieścią, iż wszyscy harcerze zostali wymordowani przez sowieckich żołdaków. On sam uniknął śmierci tylko dlatego, że podał się za ordynansa oficera oraz znał język białoruski. Wkrótce bolszewicy zwołali wiec, na który przyszło wielu zaciekawionych. Wojskowi politrucy, widząc dobrze ubranych ludzi, pytali ze zdziwieniem, dlaczego na wiec nie przyszedł ‘prosty lud roboczy’. Z trudem mogli znaleźć kogoś, kto by opluwał przedwojenna Polskę. Tamtego pamiętnego września Sowieci wkroczyli także do miasta młodości mojej Matki, do tego miasta, w którym rodzice mieli osiąść, gdy nadejdzie czas ich emerytury.
Tymczasem pod koniec września Niemcy i Sowieci ostatecznie wytyczyli wspólną granicę. Polska terytorialnie przestała istnieć a sytuacja ludności stała się nieporównywalnie gorsza, niż po 1795 roku. Nic też dziwnego, że pięć lat później częstokroć ci sami oficerowie nie mogli się nadziwić dlaczego nie wita się ich kwiatami. Nie było żadnego powodu. Wprost przeciwnie. W Galicji Wschodniej nowa fala ukraińskich mordów na początku 1945 roku odbywała się przy całkowitej sowieckiej obojętności.
Po ofensywie styczniowej 1945 roku rodzina mego Ojca mogła powrócić z wysiedlenia do Łodzi. Rodzina mojej Matki w tym samym czasie była ekspatriowana z miast Wschodniej Galicji – Lwowa, Buczacza i Stanisławowa.
Dumny polski Lwów, który w przedwojennej wizji E. J. Omańczyka i jego rówieśników mieszkających w Niemczech miał stać się po wsze czasy ‘gniazdem zlotowym młodzieży polskiej z zagranicy’ został do połowy 1946 roku niemal całkowicie wyczyszczony z Polaków. Moja babka od strony Matki zmarła jako ekspatrianta jesienią 1945 roku w pobliżu Odry, aż pod nową niemiecką granicą. Moi nieżyjący już Rodzice po raz ostatni byli we Lwowie latem 1939 roku. Mnie udało się odwiedzić Lwów dopiero 46 lat po wojnie. Moi liczni krewni w większości nie byli tam nigdy.
Właśnie w tych dniach mija kolejna rocznica wkroczenia wojsk sowieckich do Lwowa. Jak co roku liczni Polacy patrzą na wschód w stronę, gdzie leżą prochy naszych przodków. Niemcy, o ile nie liczyć odwodu królewieckiego, mogą zupełnie swobodnie odwiedzać swoje małe ojczyzny w granicach Polski. Zaś nam Polakom łatwiej jest wyjechać do Niemiec, czy też do któregokolwiek kraju Europy Zachodniej, niż w przeciwną stronę. Na terenie państwa ukraińskiego już od wielu lat odradza się, w odmienionej lecz nadal banderowskiej szacie, skrajny nacjonalizm. Nie głaszczą także Polaków, ani na Litwie, ani na Białorusi.
Patrząc na to trudno uwierzyć, że żyjemy już w XXI wieku – stuleciu, jak nam się wmawia, wszelakich standardów – i że przez tyle minionych lat władze polskie niczego nie robiły dla poprawienia polskiego losu na ziemiach odłączonych od naszej Ojczyzny. Pilnie musimy obserwować, czy ci, których wybraliśmy, działają szczerze dla dobra polskiego losu!
Jan Szałowski