Koniec maja. Upał, piękna pogoda, czas wyjazdów na działki… A tu nagle w naszym pięknym kraju dochodzi do serii pożarów składowisk śmieci. Śmieci, dodajmy, zwożonych tutaj z całej Europy i nie tylko. Przypadek?…
Pierwszy pożar wybuchł w moim rodzinnym Zgierzu, całkiem niedaleko miejsca gdzie mieszkam. Przez dwa dni wszyscy zgierzanie widzieli z okien wielki słup dymu i zastanawiali się, co w tym dymie się znajduje. Podobne thrillery zafundowano mieszkańcom Trzebini, Gorlic…. a wcześniej i później jeszcze kilkunastu innych miejscowości.
Gdy słup dymu zaczął opadać, do Zgierza przybył wiceminister środowiska Sławomir Mazurek i ogłosił „walkę z mafią śmieciową”. Zaczęło się ciekawie…. od kolejnego pożaru. Politycy zaczęli prześcigać w pomysłach: a to chcieli tworzyć nową agencję do ochrony środowiska, inni żądali „głów”… I tak dalej, i tak dalej. Premier ogłosił, że sprawą zajmie się ABW (ciekawe dlaczego dopiero po dwudziestym pożarze).
Modus operandi jest w każdym przypadku podobne. Odwołam się do przykładu zgierskiego, jako że znam go najlepiej. Historia wygląda tak: powstaje spółka, otrzymuje od starosty zezwolenie na składowanie odpadów, najczęściej w celu poddania recyklingowi. (zazwyczaj wystarczy, że „kwity są w porządku” jak tłumaczył się zgierski włodarz Bogdan Jarota). Nikt nie sprawdza, czy spółka ma możliwości finansowe i techniczne do przetwarzania. Śmieci się przyjmuje, zarabia na tym spore pieniądze (około 300 zł za tonę), po czym w wyniku „samozapłonu” czy „zaprószenia ognia” śmieci się „utylizują”. Ale co tam płonie? Tego dokładnie nie wie nikt, najprawdopodobniej głównie tworzywa sztuczne.
Mafia śmieciowa oczywiście nie liczy się z tym, że dym może zatruć spore obszary. W wypadku zgierskiego pożaru chmura sięgnęła na ponad 20 kilometrów od miejsca kataklizmu. Woda z pogorzeliska spływa teraz (gdy piszę te słowa trwa nadal akcja gaśnicza) do rzeki Wrzącej. Popioły opadły na obszar Aleksandrowa Łódzkiego i przyległych miejscowości. Natomiast mafii śmieciowej sprzyja indolencja władz. Dopiero w poniedziałek do Zgierza przyjechali specjaliści z Centralnego Ośrodka Analizy Skażeń, pobrali próbki, a Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego ogłosiło odpowiednie ostrzeżenia. A przez cały weekend mieszkańcom nawijano, kolokwialnie mówiąc „makaron na uszy”, twierdząc że nie ma żadnego zagrożenia, żeby nie panikować, ale jednocześnie odwoływano wszystkie imprezy plenerowe. Cóż, nadchodzą wybory samorządowe i nikomu mówienie prawdy nie jest na rękę.
Ciekaw jestem, czy i kiedy dowiemy się, co spłonęło, z jakich przyczyn i przede wszystkim: kto na tym zarobił. Właściciel firmy, która składowała tam przez miesiąc śmieci NIELEGALNIE (zezwolenie wygasło z końcem kwietnia) „czuje się poszkodowany” i dalej hasa na wolności. No i czy dowiemy się jakie są długofalowe skutki tego wszystkiego – czy skażono glebę, wody itd. Być może okaże się, że palenie w piecu plastikową butelką to problem, ale 50 000 ton płonących tworzyw sztucznych – już nie (jak twierdzili „specjaliści” przez dwa pierwsze dni pożaru w Zgierzu).
Konkludując, bezsilność agend państwa wobec śmieciowych podpalaczy pokazuje, że państwo polskie jest nadal państwem teoretycznym, państwem z dykty i paździerzu… A w sejmowej zamrażarce nadal leży projekt ustawy antyodorowej autorstwa posłów Kukiz’ 15, który dla transportów śmieci zza granicy wprowadza mechanizmy takie, jak zastosowane w trakcie walki z mafią paliwową. Ale któż by się tym zainteresował. Śmieci płoną, a państwo jest bezradne.