Na polach śnieg, święta za pasem, tłumy w galeriach i marketach, a rolnicy na ulicach. Blokują autostrady i drogi szybkiego ruchu. Dlaczego zimne grudniowe dni spędzają na barykadach zamiast z rodzinami? Skąd bierze się ich desperacja? Odpowiada na to najnowszy reportaż eMisja.TV.
Nie ma wątpliwości, że rolnictwo to jedna z ostatnich enklaw polskości w naszej Ojczyźnie. To oni „żywią i bronią”, gdy przyjdzie chwila próby. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że tradycyjnych gospodarstw rolnych pozostało już niewiele. Ich miejsce zajmują przedsiębiorstwa produkujące żywność na masową skalę. Co gorsza, większość z nich należy do międzynarodowych koncernów, które robią wszystko, aby minimalizować koszty produkcji. Zwykle odbywa się to ze szkodą dla konsumenta, ponieważ żywność faszerowana jest rakotwórczą chemią, zapobiegającą ewentualnym stratom w uprawach lub podnoszącą ceny produktów odzwierzęcych. Chłopi z kolei dokonują oprysków tylko wtedy, kiedy muszą. Większość z nich nie zaprząta sobie tym głowy… i traci. Ponadto normy produkcji żywności są o wiele wyższe dla upraw krajowych, niż dla żywności sprowadzanej zza granicy, a na tej bazują sieci sklepów wielkopowierzchniowych. Niektóre w ogóle nie przeprowadzają inspekcji, bo kary są symboliczne. Maksymalnie do 500 zł. Dlatego rolnicy żądają od Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi powołania Państwowej Inspekcji Kontroli Żywności, która stale monitorowałaby jakość importowanego jedzenia. Być może okazałoby się, że krajowa produkcja, choć nieco droższa, jest o wiele bardziej wartościowa. Tymczasem urzędnicy podchodzą do pomysłu niechętnie. Twierdzą, że to raczej kompetencje Ministerstwa Zdrowia.
Kolejną kwestią są tzw. strategiczne rezerwy żywności gromadzone przez państwo na wypadek konfliktu zbrojnego, bądź stanu klęski żywiołowej. W sytuacji paraliżu produkcji, bądź zagrożenia funkcjonowania państwa, każdy Polak powinien mieć zagwarantowane racje żywnościowe. Przynajmniej przez pewien czas. Mimo to raport NIKu z 2016 r. nie pozostawia złudzeń. Wynika z niego, że Polska nie ma takich rezerw i nic w tej sprawie się nie robi. A przecież przez lata system gospodarowania takimi rezerwami był także swoistą normą stabilizującą rynkowe ceny. Rolnicy mogli spać spokojnie świadomi, że ich płody rolne nie pójdą na zmarnowanie, a płace w skupie nie będą zaniżone.
Okazuje się, że przeszkodą w normalnym prosperowaniu rolnictwa jest również prawo. I to krajowe, a nie unijne, o którego szaleńczych zapisach tyle się przecież mówi. Zdaniem polskich chłopów wszystko leży w gestii rządu, bo Rumunia, czy Węgry potrafią obejść niewygodne zapisy, a podlegają tym samym dyrektywom unijnym co Polska. Logika podpowiada, że jeśli rząd nie widzi problemu, to są przecież związki zawodowe, których zadaniem jest lobbing na rzecz rolnictwa i uzmysławianie politykom natury problemu. Wystarczy jednak spojrzeć na NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, gdzie przewodniczącą została poseł PiSu i od razu widać jak rozmowy na linii rząd – związek zawodowy mogą tu przebiegać.
Skoro mowa już o rządzie to należy jeszcze wspomnieć, że od lat przedstawiciele władzy podają zaniżoną wartość zadłużenia polskich gospodarstw rolnych. Oficjalnie mówi się o 430 mln zł, ale organizacje rolnicze twierdzą, że może to być nawet suma rzędu 6 mld zł!
Dodajmy do tego kryteria wydatkowania kredytów z ARiMR , których dziwnym trafem niemal nigdy nie spełniają rodzimi producenci sprzętu rolniczego; interwencyjną politykę Polski na Ukrainie, gdzie nasze państwo angażuje się m.in. w nasadzenia malin, które już teraz trudno w naszym kraju chłopom sprzedać; niekontrolowany import żywności w ramach przygranicznych kontyngentów oraz wyprzedaż polskich przetwórni w obce ręce (nawet Chinom i Ukrainie!) i mafię spożywczą, a wyłoni się obraz kompletnej bezsilności rolników, którym pozostaje tylko protestować, organizować blokady i krzyczeć, że jedna z najważniejszych gałęzi polskiej gospodarki jest świadomie, cynicznie niszczona, a konsekwencje tej patologii odczuje cały naród.