Wyrok Trybunału Konstytucyjnego zapadły w październiku 2020 roku i uchylający jedną z trzech przesłanek dokonania legalnej aborcji w Polsce spowodował gwałtowne i liczne manifestacje środowisk lewicowych, zbierających się pod znakiem błyskawicy Strajku Kobiet i atakujących nie tylko biura partii rządzącej, ale też kościoły. Protesty po jakimś czasie się wypaliły, ale wyroku nie opublikowano. Dopiero po trzech miesiącach rząd postanowił opublikować wyrok i po raz kolejny otworzyć puszkę Pandory. Dlaczego ten spektakl podzielono na dwa akty?
Wszystko ma oczywiście podłoże polityczne. Październik był ósmym miesiącem walki z „pandemią”. Rozpoczynał się drugi lockdown, który trzeba było „przykryć” innym wydarzeniem. Sprawa aborcji, która zmobilizowała środowiska lewicowe w 2017 roku, była doskonałym pretekstem, aby wywołać konflikt społeczny i odwrócić uwagę od dewastowania gospodarki, niszczenia kolejnych branż, a do tego wskazać winnego wzrostu zakażeń – masowe protesty odbywające się pomimo obostrzeń, a do tego przy absolutnej bierności policji.
Niepublikowanie wyroku tłumaczono koniecznością przygotowania uzasadnienia przez sędziów Trybunału uzasadnienia, które okazało się niezwykle długie i zawiłe, aczkolwiek nie było niezbędne do publikacji samego orzeczenia. Wydaje się, że uzasadnienie dlatego jest takie zawiłe, aby mogło stanowić furtkę do choćby częściowego przywrócenia usuniętej przesłanki eugenicznej przerywania ciąży. Większość polityków PiS wszak opowiada się za „zgniłym kompromisem”, który zapewnia tej partii głosy centrowych wyborców, przyciąganych głównie profitami socjalnymi i straszakiem, jakim są rozszalałe „wściekłe macice”.
Ale: dlaczego teraz? Dlaczego akurat po trzech miesiącach opublikowano wyrok? Odpowiedź jest prosta. Przyczyna jest taka sama, jak decyzja o terminie wydania wyroku, która przecież nie zapadła jak wierzą naiwni, w siedzibie Trybunału Konstytucyjnego przy al. Szucha, ale w siedzibie partii rządzącej na Nowogrodzkiej. Rośnie w siłę ruch antylockdownowy, otwierają się zamykane branże i rośnie niezadowolenie społeczne z polityki „antypandemicznej” rządu. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak tylko wyjąć ze składziku stary temat, który rozgorączkuje opinię publiczną i odwróci uwagę sił politycznych od zaplanowanej destrukcji polskiej gospodarki i przedsiębiorczości, afer i nielogicznej polityki walki z tzw. pandemią.
Oczywiście, opublikowanie tego orzeczenia jest ze wszech miar słuszne i potrzebne, burzy zgniły kompromis i jest cywilizacyjnym krokiem naprzód. Tyle, że jak już napisałem kilka akapitów wcześniej, nie tylko może, ale na 99 % okaże się nietrwałe. Prędzej czy później Prawo i Sprawiedliwość ulegnie, gdyż tego zażądają nie tylko czynniki wewnętrzne, ale też zagraniczni mocodawcy partii Jarosława Kaczyńskiego, na czele z nowym przywódcą Stanów Zjednoczonych. Więc jakiekolwiek zachwycanie się publikacją orzeczenia (po 3 miesiącach bezwładu, a wcześniej po kilku latach mrożenia wniosku w sądzie konstytucyjnym) jest kompletnym nieporozumieniem i dowodem na absolutną krótkowzroczność głoszących taki pogląd osób.
Rozpoczynające się dopiero w momencie pisania tego tekstu protesty mogą mieć mniejszą dynamikę, aniżeli protesty jesienne, chociażby ze względu na niesprzyjającą aurę. Oby tak się stało. Jednak jeżeli powtórzy się bierność policji i innych służb (czego dowodem jest pobicie ekipy Mediów Narodowych przez uczestników protestu pod budynkiem Trybunału Konstytucyjnego), skutki mogą być nieobliczalne, zwłaszcza jeśli chodzi o przeoranie świadomości społecznej przez lewacką propagandę i fałszywe tezy np. o zakazie badań prenatalnych, karaniu kobiet, „przymusie rodzenia”, podziemiu aborcyjnym itd.
Jednakże na środowiska dla siebie najgroźniejsze – narodowe i pokrewne – zastawiona została przez Jarosława Kaczyńskiego podwójna pułapka. Pierwszą pułapką jest wtłoczenie zwłaszcza narodowców, na czele z kreowanym na wodza przez reżimowe media prezesem Stowarzyszenia Marsz Niepodległości Robertem Bąkiewiczem, w logikę „walki z lewactwem”, „obrony kościołów” – krótko mówiąc, zastępowania policji, służb i aktywistów PiS. A także chodzi o zaangażowanie sił i środków w walkę z protestami feminazistek, zamiast w punktowanie rządu, chorej polityki pandemicznej, zagranicznej etc.
Na marginesie: obwołany liderem obrony kościołów Bąkiewicz nie potrafił obronić ekipy swoich mediów podczas protestu na al. Szucha. Stawia to pod dużym znakiem zapytania jego kwalifikacje jako naczelnego (a w zasadzie koncesjonowanego) „obrońcy cywilizacji”.
Drugą pułapkę naczelnik z Nowgrodzkiej zastawił na ruch, który ja określam „antylockdownowym” w miejsce błędnego i krzywdzącego określenia „antycovidowcy”. Mianowicie niektórzy przeciwnicy lockdownu widzą w protestach Strajku Kobiet element masy krytycznej, który pomoże obalić rządy PiS i skończyć z absurdami pandemicznych obostrzeń. Ci ludzie nie dostrzegają jednak, że lewica chce wprowadzać jeszcze większy „namordyzm” rodem z Zachodu włącznie z godziną policyjną i lansowanym w USA noszeniem dwóch masek naraz. Cała obecna klasa polityczna jest zgodna co do sposobu walki z „koronawirusem” poprzez lockdowny i inne absurdy.
Natomiast przewidywana „trzecia fala zachorowań” dzięki wyprowadzeniu tysięcy ludzi na ulice w końcu nadciągnie (chyba że Polacy dalej będą skutecznie migać się od testowania, a służba zdrowia zafiksuje się na statystykach „wyszczepienia” Polaków zamiast na liczbie testów). Dzięki temu niepokornych przedsiębiorców ratujących swoje biznesy ich otwieraniem będzie o wiele łatwiej spacyfikować przy aplauzie ogłupionego przez media tłumu.
Na tej całej operacji nie zyska, ani sprawa ochrony życia nienarodzonych, ani prawica, ani obóz narodowy. Nie zyska nawet lewactwo, gdyż potrafi bardzo skutecznie i spektakularnie się kompromitować. Zyska wyłącznie władza. Powinniśmy przyjąć realistyczną logikę walczącej z okupantem Armii Krajowej: trwać z bronią u nogi i prócz niezbędnych działań, nie angażować się w wywołaną przez Kaczyńskiego i dla Kaczyńskiego wojenkę. Inaczej zaprzepaścimy nasz potencjał nie zmieniając w Polsce niczego.