Kamil Klimczak – Sanacyjne tchórzostwo – ku przestrodze neosanatorom

Mija kolejna rocznica tragicznego Września’ 39. Przyczyny – zaryzykuję to twierdzenie – wszystkich naszych nieszczęść w drugiej połowie wieku dwudziestego. I gdy wszyscy będą podkreślać, że byliśmy „pierwsi w walce”, ja proponuję pochylić się nad mniej chlubnymi kartami wojny obronnej 1939 roku ze strony polskiej. Tym bardziej, że do dziedzictwa tamtej władzy odwołuje się Prawo i Sprawiedliwość.

Nie chcę w tym tekście rozwodzić się nad tezami p. Piotra Zychowicza, czy należało pójść z Hitlerem na Rosję, ani też twierdzeniami zasłyszanymi jakiś czas temu, a powtarzającymi niektóre tezy PRL-owskiej historiografii, że należało wpuścić Armię Czerwoną na Kresy Wschodnie. Prawdopodobnie polską politykę zagraniczną można było poprowadzić lepiej i zręczniej, zyskując czas, a to zgodą na włączenie Gdańska do Rzeszy, a to zgodą na eksterytorialną autostradę. Ale ten tekst ma mówić o tym, co stało się gdy Niemcy przekroczyli granicę.

Nastroje polskiego społeczeństwa (jak to widzimy w licznych filmach pokazujących rok 1939, notabene III RP – poza jednym – nie wyprodukowała ani żadnego) były mocno optymistyczne. Wszyscy wierzyli w propagandę, że „Nie oddamy ani guzika”, a za parę miesięcy nasi ułani będą w Berlinie, względnie „Hitler pokrzyczy i przestanie”. Już od pierwszej godziny wojny okazało się, że będzie diametralnie inaczej.

Natomiast kolejne klęski Wojska Polskiego, spowodowane przygniatającą dysproporcją sił i środków walczących stron, zwłaszcza w powietrzu, wywołały historie, które są czarną kartą w historii polskiego oręża. Chodzi mi o serię ucieczek wyższych dowódców, porzucających swoje walczące oddziały.

Generał dywizji Juliusz Rómmel, generał dywizji Stefan Dąb-Biernacki, generał dywizji Kazimierz Fabrycy, generał brygady Władysław Bończa-Uzdowski, pułkownik Edward Dojan-Surówka, pułkownik Bolesław Krzyżanowski – to tylko kilka przykładów dowódców, którzy porzucili swoich walczących żołnierzy. W pierwszych trzech wypadkach mamy do czynienia z dowódcami armii (!). Poza Rómmlem wszyscy wywodzili się z Legionów (jakież to charakterystyczne!). Co ich spotkało za ich postępowanie? Sąd polowy? Kula w łeb? Nie!

Generał Rómmel po porzuceniu Armii „Łódź” otrzymał dowództwo Armii „Warszawa” i po wojnie chodził w glorii obrońcy Warszawy, mimo że faktycznym dowódcą obrony Warszawy był generał brygady Walerian Czuma, notabene, odsunięty przed wojną na boczny tor jako komendant główny Straży Granicznej. Generał Dąb-Biernacki otrzymał od marszałka Śmigłego-Rydza dowództwo nad Frontem Północnym, tylko po to, żeby opuścić żołnierzy tuż przed kapitulacją pod Tomaszowem Lubelskim. Generał Fabrycy otrzymał dowództwo obrony przedmościa rumuńskiego. I tak dalej, i tak dalej….

Pokazuje to tylko jedno – rządzącą podówczas Polską sanacyjna mafia chroniła swoich członków i sympatyków w stopniu najwyższym, nie licząc się z rzeczywistością wojenną. Tym bardziej, że wybryki powyższych generałów bledną wobec tego, co po sowieckim ciosie w plecy 17 września uczynili: Naczelny Wódz, prezydent Rzeczypospolitej i rząd. Osoby, na których ciążyła odpowiedzialność za państwo i jego obywateli, którzy doprowadzili do tego, że na Polskę spadła niemiecka nawała uciekły z kraju, aby „kontynuować walkę u boku sojuszników” (którzy Polskę zdradzili i nie zamierzali uderzać na Niemcy na zachodzie, o czym zdecydowali już 12 września). Uciekli zaleszczycką szosą, chroniąc własne głowy, mimo że było wiadome, że przynajmniej wojsko będzie internowane przez Rumunów. O ile opuszczenie kraju przez władze cywilne można jeszcze jakoś usprawiedliwiać (jednak zauważmy, że w innych krajach dochodziło do kapitulacji jakiejś formy władz cywilnych, które potem funkcjonowały pod kontrolą niemiecką) to pozostawienie walczącej armii przez jej naczelnego dowódcę, marszałka Polski Edwarda Śmigłego-Rydza było czynem haniebnym, niespotykanym w polskiej historii.

Zobaczcie Państwo…. „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie weźmie nic…” i most nad granicznym Czeremoszem. Co by nie mówić, ale byli ludzie w obozie piłsudczyków, którzy przechodziliby Czeremosz w bród ostrzeliwując się przed nieprzyjacielem. Takim człowiekiem był choćby gen. Kazimierz Sosnkowski, który przedostał się samolotem do okrążonego Frontu Południowego, dowodził nim do momentu jego rozbicia i dopiero potem przedostał się przez góry na Węgry i dalej do Francji. Niestety, ci których stworzony przez Piłsudskiego system wyniósł na szczyt, okazali się być zdolni jedynie do przyjmowania defilad i przecinania wstęg, a nie do wojny. Sanacja nie potrafiła w chwili próby wziąć odpowiedzialności za państwo, a zwłaszcza za naród, pozostawiony na pastwę okupantów.

Piszę o tym dlatego tak ostro, że w podobną retorykę wpada dziś obóz neosanacyjny, rządzący Polską, prowadzący momentami politykę rozsądną, a momentami wpadający w opary szaleństwa (to drugie opanował do perfekcji zwłaszcza minister obrony narodowej Antoni Macierewicz). Nie dajmy się porwać emocją, bo może się znowu okazać, że powtórzy się historia zaleszczyckiej szosy.