Adam Śmiech – Bałtyckim szlakiem cz. 1

Nigdy dotąd nie byłem na Białorusi. Przeszkodą były wizy i nie wypalenie różnych planów w przeszłości. Dlatego z nadzieją i radością przyjąłem wiadomość o wydaniu przez prezydenta Łukaszenkę dekretu o możliwości wjazdu do Obwodu Grodzieńskiego bez wizy, za specjalnym zezwoleniem, na okres do 5 dni.

Rozwiązanie to obowiązuje dopiero drugi rok, ale okazało się, że załatwienie wszystkich formalności nie sprawia żadnej trudności. Praktycznie, gdyby ktoś się uparł, może – siedząc przy komputerze – spełnić wszystkie wymagania w jeden dzień. Specjalne zezwolenie (50 zł od osoby – nasza czwórka dostała jednak 10% zniżki) załatwia się przez Internet, ubezpieczenie zdrowotne także, zieloną kartę (ubezpieczenia auta) zdaje się, że również, choć mnie przywiózł ją mój ubezpieczyciel.

Opłacone internetowo zamówienia przychodzą szybko na maila w postaci plików PDF do wydruku. Naturalnie trzeba mieć ważne paszporty. Przyznaję, że jest to ten rodzaj biurokracji, który jestem w stanie zaakceptować. Wreszcie, trzeba pokonać granicę pomiędzy Polską (UE) a Białorusią, a później między Białorusią a Litwą (UE). Tu przypominają się nieco dawne czasy i widać wszystkie przyziemne dobrodziejstwa układu w Schengen (nie UE!). W Kuźnicy trafiamy na mały ruch osobowy (za to ciężarówki w gigantycznej kolejce), przed nami tylko kilka samochodów, głównie na rejestracjach białoruskich.

Pogranicznik białoruski wypełnia szary papierowy kwit, który na ostatnim szlabanie przed wjazdem na Białoruś zostaje nam zabrany, czeka nas też wypełnianie deklaracji – nieśmiertelnej deklaracji miejsca docelowego oraz deklaracji celnej. Widzimy, że Białorusini są dość szczegółowo kontrolowani przez swoich celników. Kiedy przychodzi nasza kolej okazuje się, że jesteśmy sprawdzani bardzo pobieżnie – otworzyć bagażnik, uchylić rąbka, żeby pokazać zawartość torby i walizki.

Po godzinie jesteśmy w Obwodzie Grodzieńskim

Wjeżdżamy do kraju, w którym jeszcze nie byliśmy i jednocześnie na ziemie, które przez wieki związane były z Polską, do Grodna, położonego ledwie 15 km od obecnej granicy. Pierwsze wrażenia? Niewielki ruch na drogach, nawierzchnia lepsza niż dobra. Wjeżdżamy do miasta. Nawigacja prowadzi nas pod adres kwatery. Stajemy na parkingu… pod bankiem, który pomimo soboty i godziny popołudniowej, jest otwarty. Od razu wymieniamy euro na nowe ruble białoruskie. Niedawno nastąpiła na Białorusi denominacja („ścięto” cztery zera, tak jak u nas) i teraz 1 nowy rubel to ok. 1,85 zł. Kontaktujemy się z gospodarzami miejsca i po krótkim oczekiwaniu jesteśmy na kwaterze.

Gospodarz ostrzega nas, że to bloki chruszczowowskie, ale jest całkiem miło. Oczywiście mieszkanie ma niski sufit, ale widać inwestycje poczynione celem podwyższenia jego standardu. Największy kłopot na przyszłość to niewielka „chruszczowowska” łazienka. Wielki płaski telewizor sprawia, że późne wieczory (jak się później okazuje, nie tylko w Grodnie) upływają nam pod znakiem mistrzostwa świata w lekkiej atletyce (w zależności od kraju, z komentarzem rosyjskim, łotewskim, angielskim lub polskim). Auto stawiamy pod samą klatką, sąsiadów mamy miłych a ludzie spotkani pod blokiem sympatycznie zagadują do nas.

Mieszkamy w nowej części Grodna, na lewym brzegu Niemna. Ta część nie robi dobrego wrażenia poprzez swoje budownictwo, zabudowę przemysłową i usługową, ale nie jest to szczególna cecha Grodna, ale większości miast na naszej trasie, jak również większości miast polskich, generalnie tych wszystkich, które były silnie rozbudowywane w dekadach od lat 50-tych do 80-tych XX wieku.

To, co nas jednak w każdym miejscu naszej podróży interesuje najbardziej, to zabytkowe części miast oraz tzw. ogólne wrażenie. Szczególnie w przypadku Grodna – mając na uwadze całą czarną propagandę Białorusi i „reżimu” Aleksandra Łukaszenki uprawianą od dwudziestu lat w Polsce – to wrażenie jest bardzo pozytywne. Pamiętając o propagandzie i starych i młodych stereotypach na temat wschodu, człowiek widząc na własne oczy to dzisiaj białoruskie Grodno utwierdza się w żywionym wcześniej przekonaniu o normalności tego miejsca, a nawet jest zaskoczony elementami, których się nie spodziewał.

Mówię o sobie, natomiast ktoś inny, ulegający wcześniej propagandzie i stereotypom, jeśli zachował samodzielność ocen, będzie przecierał oczy ze zdumienia. Grodno jest miastem czystym, wolnym od grafiti, gdzieniegdzie widać, zwłaszcza wieczorem tzw. niebieskie ptaki, ale nie byliśmy świadkami zachowań typowych dla polskiego marginesu. Właściciel kwatery zapewniał nas od początku, że „tu jest bezpiecznie i nikt was nie okradnie” i coś w tym jest, przynajmniej na nasz subiektywny ogląd. Nie wydaje się, aby bezpieczeństwo codzienne było zapewniane jakimś szczególnym rygorem milicyjnym. W ciągu trzech dni widzieliśmy dwa patrole uliczne i jeden radiowóz.

Białorusini w Grodnie żyją na pewno na niższym poziomie niż przeciętny poziom w Polsce. Ale to nie znaczy, że są biedni. Samochodów jest znacznie mniej, ale Moskwiczy, czy Zaporożców tam już nie uświadczysz, trudno też wypatrzyć słynne Łady Żiguli produkowane jeszcze kilka lat temu w Rosji. Na ogół w Grodnie jeżdżą współczesnymi autami produkcji rosyjskiej, choć nie brak i samochodów zachodnich, tych z wyższej półki jest jednak zdecydowanie mniej niż u nas, czy na Litwie.

Odniosłem również wrażenie, że średnia wieku samochodów jest w Grodnie niższa niż w Polsce (u nas 15 lat!). Sklepy są otwarte bardzo długo (nawet do 23) i praktycznie przez siedem dni w tygodniu. Trzeba zaznaczyć, że są to sklepy – tak je nazwijmy – starego typu. W Grodnie nie ma ani mniejszych ani większych supermarketów, przynajmniej w części, którą udało nam się poznać. Klasyczne sklepy spożywcze są doskonale zaopatrzone, nie ma żadnych kolejek, a ceny oscylują między 70 a 90% ceny polskiej. Nie mam naturalnie danych, jak to się przekłada na siłę nabywczą grodzieńszczan, ale dla turysty to ceny bardzo atrakcyjne. To nie oznacza, że nie ma w Grodnie sklepów typu galerie, np. z bardzo drogą odzieżą, gdzie bynajmniej nie zastaliśmy pustek jeśli chodzi o klientów. Główny deptak starego miasta, czyli ul. Sowiecka pełna jest lokali gastronomicznych, restauracji, barów, klubów. W większości z nich otrzymamy menu także w języku polskim, bądź bez trudu porozumiemy się w naszym języku.

Co ciekawe, po środku ul. Sowieckiej otworzył swe podwoje amerykański Burger King, który – całkiem słusznie – podchodzi do swojej obecności w Grodnie (i zapewne na całej Białorusi) biznesowo a nie ideologicznie. Stąd w ofercie… Tankoburger z ciemnego pieczywa, któremu na ulotce reklamowej towarzyszy oczywiście T-34! Najlepszą wiadomość, jeśli chodzi o ceny, zostawiłem dla Państwa na koniec. Oto, litr benzyny 95 kosztuje w Grodnie – uwaga, uwaga – 1,25 rubla, czyli ok. 2,30 zł! Stacji jest pod dostatkiem – głównie białoruskich i rosyjskiego Lukoilu. Ciekawostka – płaci się przed wlaniem paliwa – taki sposób ochrony przed złodziejami. Benzyna została przeze mnie sprawdzona – nalałem do pełna i przejechałem na niej 800 km bez żadnego problemu.

Najciekawsza część Grodna i zarazem jedyna, którą udało nam się dość gruntownie przynajmniej przejść wzdłuż i wszerz, zamknięta jest w trapezie wyznaczonym Placem Tyzenhauza, ulicami Wielką Troicką, Horodienskiego, Komuny Paryskiej i Socjalistyczną. Już same nazwy wymienionych ulic pokazują, że w Grodnie silnie obecna jest historia radziecka, której nie eliminuje się, ani nie dekomunizuje. Stąd także szereg innych ulic, jak Marksa, Dzierżyńskiego, Kirowa, Budionnego, Sowieckich Pograniczników (chodzi o tych z 1941 r. – w Obwodzie Grodzieńskim można również obejrzeć szereg bunkrów i umocnień z pierwszego okresu agresji niemieckiej), jak plac i pomnik Lenina, pomnik marszałka Sokołowskiego, czy pomnik żołnierzy i partyzantów radzieckich.

Może się to komuś podobać lub nie, ale taką drogę wybrała Białoruś. Jednocześnie w Grodnie pamięta się o polskiej przeszłości – są ulice Mickiewicza, Orzeszkowej, Reymonta, Batorego, Wincentego Konstantego Kalinowskiego (komisarza Rządu Narodowego na Grodzieńszczyznę w powstaniu styczniowym), czy Dominikańska. Kościoły są pięknie odnowione, zaś niemal każda ulica na starym mieście obok swej obecnej nazwy ma podane wszystkie, w miarę możliwości, wcześniejsze nazwy historyczne.

Jest to bardzo pomocne dla tych, którzy chcieliby zwiedzać Grodno ze starymi mapami. Niewątpliwie perłą Grodna jest bazylika katedralna pw. Św. Franciszka Ksawerego położona frontonem przy niewielkiej ul. Kaliuczyńskiej (w istocie stanowi architektoniczną kulminację pl. Sowieckiego, dawniej pl. Batorego) i bokiem przy ul. Karola Marksa (!), na której przeciwnym rogu znajduje się Dom Batorego, gdzie przebywał król Stefan. Katedra to dawny kościół jezuicki z ostatniej ćwierci XVII wieku (konsekrowany w 1705 r. w obecności Augusta II Mocnego i cara Piotra I).

Pięknie zachowany budynek katedry pełen jest oryginalnego wyposażenia, a że powstał w czasach panowania baroku na ziemiach polskich, epatuje na każdym kroku tym fantastycznym stylem. Nad prezbiterium góruje podobno największy – 20 metrowej wysokości – barokowy ołtarz główny I Rzeczypospolitej, diament wśród klejnotów katedry, wykonany przez pracownię Johanna Schmidta z Królewca. Na uwagę zasługuje również ołtarz boczny św. Michała Archanioła, starszy od kościoła, pochodzący z wcześniejszej świątyni pw. św. Piotra i Pawła oraz tablice upamiętniające przedstawicieli rodziny Wróblewskich, w tym Zygmunta, słynnego fizyka, prekursora, wraz z Karolem Olszewskim, skraplania azotu. Bazylika jest kościołem żywym. Zawsze otwarta w dzień, w dni powszednie odprawia się w niej sześć mszy, zaś w niedziele siedem.

Na drugim końcu placu, na wzniesieniu, góruje nad miastem z jednej a Niemnem z drugiej strony, dawny kościół Bernardynów pw. Znalezienia Św. Krzyża z początków XVII wieku, będący przykładem zarówno późnego gotyku jak i polskiego renesansu. Po upadku ZSRR i gruntownej renowacji, kościół służy Wyższemu Seminarium Duchownemu. Zbliżając się wzdłuż Niemna do kolejnego rogu trapezu napotkamy nowy i stary zamek.

Nowy, zbudowany na zlecenie Augusta III Sasa, był świadkiem tragicznych momentów historii Polski, gdyż to w nim właśnie obradował sejm rozbiorowy w 1793 r. zaś dwa lata później abdykował tu Stanisław August. Za starym zamkiem i strażą pożarną, ulicą Wielką Troicką dotrzemy w pobliże placu Lenina, do którego przylega plac Antoniego Tyzenhauza (1733-1785), starosty grodzieńskiego, wielce zasłużonego dla rozwoju gospodarczego tych ziem, z XVIII-wiecznymi, tzw. domem wiceadministratora i „krzywą oficyną” (o wklęsłym frontonie; dziś szkoła muzyczna). Nieopodal znajduje się teatr Tyzenhauza (obecnie teatr Lalek). Tyle o Grodnie, dosłownie w telegraficznym skrócie.