Kiedy 13 grudnia 2017 r. media nagłośniły decyzję wojewody łódzkiego prof. Zbigniewa Raua odnośnie zmiany nazw 26 ulic i jednego placu w ramach tzw. dekomunizacji, początkowo zwracano uwagę na przemianowanie pl. Zwycięstwa na pl. Lecha Kaczyńskiego (vide cz. 1 mojego tekstu), na pojawienie się ul. Johna Wayne’a oraz na nazwy kłopotliwe w życiu codziennym ze względu na swoją długość, jak np. ul. Strajku Łódzkich Studentów 1981 r., czy ul. Romskich Ofiar Getta Łódzkiego.
W przypadku „Romskich” (a nie Cygańskich) ofiar jednak to nie tylko kwestia uciążliwej nazwy, ale i ulegania wpływom obozu politycznej poprawności, którego jednym ze sztandarowych wyrazów aktywności jest zmienianie starych, arbitralnie uznawanych przez ten obóz za niepoprawne, na nowe, równie arbitralnie, poprawne. Ideologia politycznej poprawności – „political correctness” – przyszła do nas oczywiście z Zachodu (z USA), gdzie od 50 z górą lat przekształca sposób myślenia i wyrażania opinii głównie przez środowiska akademickie, polityczne, kulturalne, tworząc z jednej strony nowe tabu, z drugiej, faktycznie, kneblując wolność słowa i wymiany myśli (jak celnie ujął to w piosence „12 groszy” Kazik Staszewski: „Okazało się, że pastor King nie był murzynem, ani czarnym, on był Afro-Amerykaninem”). Nie rozwijając w tym miejscu tego ciekawego zagadnienia współczesności, stwierdzam jedynie, że w Polsce przykładem takiej usilnie i krok po kroku narzucanej zmiany językowej jest właśnie słowo „Rom” w zastępstwie „niepoprawnego” „Cygana”. Formacja pisowska, na każdym kroku odwołująca się do tradycyjnych wartości, nie może ulegać ideologii o bezapelacyjnie lewackiej proweniencji.
Jednak najważniejsze, jeżeli chodzi o reakcję na nowe nazwy ulic, miało dopiero się stać. Wśród tychże wojewoda Rau zaproponował bowiem także ul. Kazimierza Kowalskiego, prezesa Stronnictwa Narodowego w latach 1937-39, zamordowanego przez Niemców w niesławnej egzekucji w Zgierzu w 1942 r. Początkowo tego nie zauważono albo może myślano, że chodzi o słynnego łódzkiego artystę Kazimierza Kowalskiego, śpiewaka operowego (i nie tylko) i działacza na polu kultury. Jednak wtedy odezwała się niezawodna w takich sytuacjach „Gazeta Wyborcza”, piórem Igora Rakowskiego-Kłosa, który przypuścił totalny atak na właściwego Kazimierza Kowalskiego. Repertuar tego ataku w niczym nie zaskakuje – „GW” uderzyła naturalnie w antysemityzm Stronnictwa Narodowego i samego Kowalskiego, przedstawiając go bez mała (bez użycia tego słowa) jako hitlerowca, podpierając się zresztą cytatami z różnych wystąpień Kowalskiego – i jako lokalnego działacza SN, i jako adwokata–obrońcę w procesach ludzi (zazwyczaj też członków SN) oskarżonych o działania antyżydowskie, i jako prezesa SN.
Praktycznie wszystkie przytoczone wystąpienia miały charakter albo ostrej polemiki na sali sądowej, polemiki politycznej na forum rady miasta Łodzi, albo miały rys typowo wiecowy o ostro akcentowanych różnicach i hasłach politycznych. Rakowski-Kłos na tej podstawie kreśli obraz Kowalskiego – potwornego antysemity, który niczym innym się nie zajmował, jak tylko zwalczaniem Żydów. Liczne wycieczki pod adresem Dmowskiego i fakt, że Kowalski był prezesem Stronnictwa mają utwierdzić w przekonaniu nie tylko o antysemickiej jednostronności prezesa, ale i całego ówczesnego ruchu narodowego i go całkowicie zdyskredytować. Autor przy tym naturalnie stosuje oceny z dzisiejszej perspektywy.
Czytelnik nie dowiedział się z publikacji niczego o sytuacji w Polsce przed wojną, ani tym bardziej o szczególnym kontekście łódzkim. Ot po prostu, Kowalski wzorował się na hitlerowcach, był spiskowcem zmierzającym do przeprowadzenia faszystowskiego puczu w II RP, i, jak napisał Rakowski-Kłos: „osobiście nadzorował działalność bojówek SN, które wybijały szyby w żydowskich sklepach, biły i zastraszały przechodniów”.
„GW” wykorzystując artykuł Kowalskiego „Nasza walka” kreśli paralelę z „Mein Kampfę posiłkując się (znakomitą) pracą Mariusza Maraska „Narodowiec, katolik, radykał. Życie i działalność Kazimierza Kowalskiego (1902-1942)”, Zgierz 2012. Szkoda tylko, że wybiórczo i tendencyjnie – „artykuł, którego zbieżność z „Mein Kampf” Adolfa Hitlera wydaje się nieprzypadkowa, bowiem jego tematem jest „rozwiązanie kwestii żydowskiej” (tu „GW” celowo nawiązuje do późniejszego pojęcia „Endlösung”). Tymczasem Marasek pisze:
„Uderzające jest podobieństwo tytułów artykułu i książki, którą Kowalski czytał w więzieniu w 1934 r. Moja walka Adolfa Hitlera była jednak manifestem niemieckiego rasizmu i szowinizmu, podczas gdy artykuł Kazimierza Kowalskiego propagował integralny nacjonalizm. Dlatego, mimo zbieżności tytułów, istota obu publikacji jest całkiem odmienna”. Co do rozwiązania problemu żydowskiego Marasek słusznie zwraca uwagę na zbieżność programu narodowego, doprowadzenia do emigracji Żydów z Polski, z programem syjonistów, w tym Izaaka Grünbauma, który wołał „Żydzi muszą skończyć z pasożytowaniem na ciele innych narodów” oraz Włodzimierza Żabotyńskiego, który pragnął ewakuacji Żydów z Europy i skupienia ich w jednym państwie.
Z kolei o nadzorowaniu bojówkarzy: „Brak śladów, aby wszczynał awantury i bił kogokolwiek. Nie znamy także przypadków namawiania do bicia”. O tym już p. Rakowski-Kłos nie pisze, bo to przecież niewygodne i nie a propos. A przecież oceniając ex post można powiedzieć, że wielkim nieszczęściem dla Żydów była dalece niewystarczająca skuteczność ówczesnych haseł syjonistów. Gdyby hasło emigracji i skupienia Żydów europejskich w jednym państwie (czyli w przyszłym Izraelu) zostało zrealizowane w latach 30-tych, to nie doszłoby do hekatomby narodu żydowskiego podczas II wojny światowej. Ale w takiej sytuacji dzisiaj Rakowski-Kłos musiałby dziękować Kowalskiemu i SN, a nie pluć na niego. Śmieszny jest też zarzut „GW”, że Kowalskiemu „nie przeszkadzało to, że od ponad pięciu lat rozrastał się w Niemczech system obozów koncentracyjnych, a także obowiązywało rasistowskie ustawodawstwo. (…) i doszło do nocy kryształowej (…) po której 100 tys. osób zmuszono do emigracji”.
No, cóż, nie przeszkadzało to też większości przywódców politycznych świata, którzy nie zerwali z tego powodu stosunków z Niemcami, nie przeszkadzało to także rządzącej w Polsce sanacji, której prominentni działacze, jak np. szef policji gen. Kordian Zamorski, brali nawet udział w Parteitagach. To książka przyjaciela i najbliższego współpracownika Kazimierza Kowalskiego, Jędrzeja Giertycha „Tragizm losów Polski” znajdowała się już przed wojną (w 1938 r.) na hitlerowskim indeksie obok m.in. „Starej baśni” Kraszewskiego, „Soli ziemi” Józefa Wittlina, „Wyrąbanego chodnika” Gustawa Morcinka, „Na tropach smętka” Melchiora Wańkowicza, „Słówek” Boya-Żeleńskiego, czy „Grażyny” Mickiewicza.
Zaś ze wspomnianych przymusowych emigrantów Stany Zjednoczone, w których na uniwersytetach obowiązywały wówczas „kwoty żydowskie”, czyli „numerus clausus”, przyjęły ledwie 19 tys. osób. Widocznie nie przeszkadzała im zanadto polityka III Rzeszy i noc kryształowa… Wszechwładza państwa w III Rzeszy nie cieszyła się poparciem Stronnictwa Narodowego, przeciwnie, była przedmiotem krytyki, tak jak w Polsce SN zwalczał obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej (do którego narodowcy byli licznie kierowani), jako wyraz samowoli sanacji niezgodny z polską tradycją „neminem captivabimus nisi iure dictum”. Zaś przewrotu w państwie tzw. grupa Kowalski-Giertych pragnęła dokonać nie dla władzy, ale aby powstrzymać katastrofalną jej zdaniem politykę sanacji współdziałania z Niemcami.
Jednak ta tendencyjna i skrajnie wybiórcza argumentacja „GW” wystarczyła, aby wojewoda łódzki zmienił zdanie! Co zresztą nie przeszkadza „GW” uważać go za przychylnego „skrajnej prawicy”, zaś jego uzasadnienia rezygnacji z ul. Kazimierza Kowalskiego uznawać za niezadowalające. Zbigniew Rau stwierdził po proteście „GW”, że „Nadanie jednej z ulic w Łodzi imienia Kazimierza Kowalskiego to błąd; zamiast niego patronem będzie Leopold Tyrmand. – Służby łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego w sprawie Kazimierza Kowalskiego nie dotarły do tych faktów z jego życia publicznego, które zostały podane w najnowszych publikacjach prasowych. Ujawnione haniebne wypowiedzi są niezgodne z pluralistycznym charakterem łódzkiej tożsamości”.
Służby wojewody nie dotarły też zapewne w ogóle do życiorysu Kowalskiego i nie wiedzą, że był on głównym animatorem sukcesu wyborczego SN w wyborach samorządowych w 1934 r. (44,83 % głosów, 54,16% mandatów w radzie miasta Łodzi). 21 grudnia 1934 r. rada wybrała prezydentem Łodzi posła SN, wybitnego przedstawiciela „starych” w stronnictwie, Stanisława Rymara, zaś wiceprezydentami, właśnie Kazimierza Kowalskiego i również przedstawiciela „starych” prof. Zygmunta Podgórskiego. 8 czerwca 1935 r. minister spraw wewnętrznych Zyndram-Kościałkowski podważył wynik wyborów, nie zatwierdzając ostatecznie nowych władz Łodzi. Wkrótce SN ogłosiło bojkot wyborów do Sejmu w 1935 r.
W następnych wyborach samorządowych SN nie odniósł już takiego sukcesu, ale był znaczącą siłą (30,38% głosów i 37,50% w 1936 r.; 16,44 % głosów i 21,42 % mandatów w 1939 r.) w mieście obok PPS i organizacji żydowskich i niemieckich (te cztery podmioty zdobywały ok. 85% głosów). Można więc powiedzieć, że na gruncie polskim w Łodzi, w czasach Kazimierza Kowalskiego toczyła się walka pomiędzy wpływami klasowymi (PPS), a narodowymi (SN), zaś organizacje mniejszościowe miały bardzo dużo do powiedzenia. W wysoce skonfliktowanych politycznie latach 30-tych sytuacja łódzka jawiła się jako szczególnie trudna. „Pluralistyczny charakter łódzkiej tożsamości”, „wielokulturowość Łodzi”, bazujący na tych założeniach „Festiwal Czterech Kultur”, to nie rzeczywistość historyczna, ale bajka stworzona na potrzeby zagospodarowania umysłów nie znających swej historii łodzian po 1989 r. Bajka równie prawdziwa, jak nie tak dawno opisywana przeze mnie wielokulturowa „rzeczpospolita przyjaciół” w ujęciu Prezydenta RP. Zamieszkiwanie różnych narodów i kultur w jednym miejscu nie oznacza automatycznie – i tak jest bez wątpienia w przypadku łódzkim – wytworzenia jakiejś wspólnej, wielonurtowej tożsamości. Zaprzeczeniem tezy o pluralistycznej tożsamości jest choćby powieść Reymonta „Ziemia obiecana”, ale faktycznie przeczą jej rzeczywiste dane. Polacy, głównie pochodzenia chłopskiego, znaleźli się w Łodzi w XIX wieku, jako tania siła robocza i byli bezwzględnie wyzyskiwani przez Żydów i Niemców.
Później obcy fabrykanci ucywilizowali się, jednak układ stosunków własnościowych, jeśli chodzi o środki produkcji, pozostał bez zmian. Kiedy nastała wolna Polska, myślący narodowo Polacy usilnie dążyli do zmiany stosunków. Dzisiaj nie zdajemy sobie sprawy, a niektórzy boją się po prostu formułować taką tezę, ale sytuacja, w której Polacy, coraz bardziej świadomi i pragnący być rzeczywistym i wykształconym, po latach zaniedbań i zaborowej niemożności edukacji dla mas, gospodarzem własnego kraju, musieli akceptować nie polską własność w przemyśle, nadreprezentację mniejszości w wielu kluczowych zawodach, była na dłuższą metę nie do utrzymania.
Wiele mówią dane odnośnie struktury narodowościowej własności i zatrudnienia łódzkiego przemysłu w latach 30-tych: Łódź miała 56,3% ludności polskiej i 34,5% Żydów; 69% robotników to byli Polacy, Żydzi 19%; wśród samych Polaków 77% było robotnikami; to Żydzi byli jednak właścicielami aż 77,4% wszystkich zakładów pracy najemnej, Polacy tylko 7%. („Skład społeczny Stronnictwa Narodowego w Łodzi w latach 1936-1939” [w:] „Rocznik Łódzki” T. XXXVII, 1987, s. 283-286.).
Taka jest prawda o „pluralistycznym charakterze łódzkiej tożsamości”. Łatwo jest dzisiaj potępiać i wykpiwać ostry (z dzisiejszego punktu widzenia zapewne za ostry) język politycznej walki i konfrontacji, trudniej natomiast spojrzeć na problem z perspektywy ówczesnych czasów i uczestników tamtych wydarzeń.
„GW” i wojewoda przeszli do porządku dziennego nad tymi elementami życiorysu Kazimierza Kowalskiego, które stanowią o istocie jego roli politycznej i historycznej. W kwietniu 1939 r., Kowalski, który „podziwiał” hitlerowców, i któremu „nie przeszkadzało”, wystąpił z niezwykle istotnym przemówieniem antyniemieckim, w którym ostrzegał przed zbliżającą się wojną z Niemcami i formułował zadania i cele polskie. Współautorem przemówienia był Jędrzej Giertych, zostało ono później wydane jako broszura Polska wobec Niemiec. W zasadzie były to dwa wystąpienia, najpierw 2 kwietnia 1939 r. w Łodzi, a później 30 kwietnia w Warszawie. Przemówienia Kowalskiego odbiły się szerokim echem w kraju, cytowali je z aprobatą nawet przeciwnicy polityczni SN.
Kazimierz Kowalski stwierdził wówczas m.in.: „Dziś jest już rzeczą widoczną, że nieuchronnie zmierzamy ku wojnie europejskiej. (…) Do wojny tej zmierzają Niemcy. Toteż na Niemcy spadnie odpowiedzialność za tę wojnę oraz za rozlew krwi i zniszczenie dóbr moralnych i materialnych, które ona spowoduje. (…) Dzisiaj system stworzony przez traktat wersalski leży w gruzach. (…) A ponieważ życie nie znosi próżni, na gruzach jednego porządku automatycznie wyrasta porządek inny: wyrasta „Imperium Germanicum”, oparte o zasadę niemieckiego panowania nad siecią protektoratów. A między „Imperium Germanicum”, a niepodległością Polski kompromisu być nie może. (…) Dzisiaj nie czas już na nowe kompromisy, ale czas już najwyższy na postawienie tamy pochodowi zdobywczemu Trzeciej Rzeszy. (…) Czas już by Niemcy uprzytomniły sobie, że w zbliżającej się wojnie będą miały Polskę przeciw sobie. Naród polski przeciwstawi się nie tylko wszelkiej próbie zamachu Niemiec na bezpośrednie interesy Polski, ale również i dalszemu wzrostowi potęgi Niemiec – obojętnie, w która stronę Europy ona by się skierowała. (…) Polska przypomni sobie, że Dmowski walczył o Opole, o Gdańsk, o Prusy Wschodnie, o Słupsk i Piłę. (…) Jeżeli Francja dąży dziś (…) do ustalenia swej granicy militarnej na swej granicy naturalnej – na Renie, to i Polska może się upomnieć o swą granicę militarną na dawnej rubieży historycznej, na linii Sudetów i dolnej Odry”.
Tak mówił, jako przywódca wielkiego stronnictwa, jako jeden z wybitnych polskich polityków, prezes Stronnictwa Narodowego Kazimierz Kowalski w kwietniu 1939 r. Nie tylko zdecydowanie sprzeciwiał się agresywnej polityce hitlerowskich Niemiec, ale też formułował prawo Polski do powrotu na linię Sudetów i Odry. Spełnienia tej zapowiedzi nie dożył. Endecki program zachodni doszedł do skutku trzy lata po jego tragicznej śmierci. To m.in. za te słowa był uważany za groźnego wroga Niemiec i poszukiwany podczas okupacji niemieckiej. Aresztowany przebywał na Pawiaku i w łódzkim więzieniu przy ul. Sterlinga. W zachowanych listach do rodziny jawi się jako człowiek pełen optymizmu, spokojny, troszczący się o rodzinę i ufający Bogu. 20 marca 1942 r. okupant niemiecki wyznaczył 100 Polaków do likwidacji za zamach na dwóch urzędników niemieckich. Kazimierz Kowalski zginął tego dnia rozstrzelany na Placu Stodół w Zgierzu wraz ze swym bratem Bolesławem i 98 innymi Polakami. Ciała wrzucono do zbiorowej mogiły w lesie po lewej stronie drogi Zgierz-Ozorków.
Dla środowiska „GW” powyższe fakty nie mają znaczenia – liczą się wyłącznie słowa wypowiadane w ferworze kłótni politycznej i polityczna walka z Żydami w latach 30-tych, na którą spogląda się bez kontekstu czasu i miejsca, bez konfrontacji z kontekstem sytuacji międzynarodowej, i która ma dyskwalifikować zaangażowane w nią osoby na wieki wieków, tak, że nie mają one mieć prawa do upamiętnienia choćby w postaci nazwy ulicy. Ekskluzywizm mesjanizmu żydowskiego został tu zastąpiony przez ekskluzywizm historyczny, gdzie wszystko musi obracać się wokół Żydów na warunkach przez nich samych określonych. Wojewoda łódzki ulegając „GW” utwierdza to środowisko w przekonaniu, że droga, którą zastosowało wobec Kazimierza Kowalskiego jest słuszna i skuteczna.
Może tylko dziwić, że „GW” kręcąc nosem, ale jednak akceptowała marsz 11 listopada prezydenta Bronisława Komorowskiego, który składał wieńce znienawidzonemu Dmowskiemu. Dziwić może, że ludzie „GW” byli w stanie potraktować niegdyś inaczej np. Jana Dobraczyńskiego.
Wspomnę najpierw fragment słynnego tekstu Jana Dobraczyńskiego „Obowiązek antysemityzmu” z „Myśli Narodowej” nr 6 z 6 lutego 1938 r.: „Talmud przeżarł duszę współczesnego żyda i to nie tylko dlatego, aby był złym w każdym swoim wierszu, ale dlatego, że jest zbiorem sprzeczności i szkołą obłudy. Książka, która na tej samej stronie nakazuje kochać i nienawidzić, litować się i pogardzać, być uczciwym i oszukiwać, samą swą konstrukcją truje i zakaża. (…) Człowiek może bardzo nisko upaść ale zawsze potrafi jeszcze kogoś kochać. Natomiast książka, która uczy jednocześnie miłości i nienawiści, popycha grupę do walki ze światem. Czyni z żydów wrogów całego świata”.
A jednak Michał Głowiński, jedno z dzieci żydowskich uratowanych przez Dobraczyńskiego we współpracy z Ireną Sendlerową, w czasie wojny, potrafił napisać w „GW” 3 lipca 1999 r. w tekście „Tajemnica Dobraczyńskiego”: „Kiedy poproszono mnie, bym napisał opinię dla Yad Vashem, izraelskiego instytutu przyznającego odznaczenia tym, którzy ratowali Żydów, nie wahałem się ani chwili, uczyniłem to natychmiast w pełni świadom, że spełniam elementarny obowiązek wdzięczności. Można powiedzieć w stylu nieco archaicznym: Dobraczyński wykazał się w czasach okupacji cnotami heroicznymi, w najwyższym stopniu zasługującymi na podziw i symboliczne upamiętnienie. Jego czyny były powszechnie znane, należałoby się zatem dziwić, że sprawa przyznania medalu wypłynęła tak późno, kiedy był już schorowany – i wycofał się z życia publicznego. Jak słyszałem, sam o tym zdecydował, by w latach poprzednich sprawy nie wszczynać, bo dla wielu mogła być kłopotliwa (…). (…) Przed wojną Dobraczyński wielokrotnie powracał do problematyki żydowskiej, była ona jednym z głównych tematów jego publicystyki, ogłaszanej w czasopismach skrajnej prawicy narodowej, przyznającej się do katolicyzmu. Należał do całkiem pokaźnej w latach 30. grupy siewców nienawiści. (…) I ten właśnie człowiek ma ogromne zasługi w ratowaniu żydowskich dzieci w czasie, gdy groziła za to kara śmierci! Podjął tę akcję, oczywiście, w pełni świadomy ryzyka, jakie się z nią wiąże. Pracował w Radzie Miejskiej, w wydziale zajmującym się sprawami społecznymi, to jemu właśnie podlegały domy dziecka, w tym ten, który miał charakter przelotowy, to znaczy dawał na krótko schronienie dzieciom porzuconym i bezdomnym, by je następnie wysyłać do sierocińców. I do tego domu, w którym przebywać można było tylko kilka dni, przyjmował dzieci żydowskie, co zakładało sporządzenie fikcyjnego wywiadu i nadanie – jeśli tego nie uczyniono wcześniej – z polska brzmiącego imienia i nazwiska. Istnienie takiej przechowalni miało ogromne znaczenie, gdyż danie schronienia choćby na kilka dni równało się często uratowaniu życia”.
Jedno słowo wypada poświęcić SLD i innym organizacjom lewicowym w Łodzi, które same nie wystąpiły z atakiem na Kowalskiego, ale później natychmiast ochoczo poparły histeryczny atak „GW”. Jak czytelnicy „Myśli Polskiej” wiedzą, kierując się nie tylko własnym endeckim, ale i ogólnie polskim spojrzeniem na historię, uwzględniającym inne tradycje polityczne, staram się godzić stanowiska różnych opcji i znaleźć coś w rodzaju „złotego środka” pamięci historycznej. Dlatego przeciwstawiam się wycinaniu z historii Polski działań i osób związanych z – użyję pewnego skrótu myślowego – lewicową tradycją myślenia o Polsce, wszędzie tam, gdzie na obronę ta tradycja w moim przekonaniu zasługuje.
Niestety, ludzie lewicy współczesnej, także SLD, nie postępują podobnie. Doklejają się do „GW”, bo atakuje PiS, ale żadnej refleksji w tym nie ma. Bronią pl. Wilhelma Szewczyka, bo przemianowano go na pl. Kaczyńskich, choć nie mają pojęcia, że głosił przed wojną poglądy, który bez trudu pozwalają go zakwalifikować tak, jak Kazimierza Kowalskiego – jako skrajnego antysemitę (vide artykuł kol. Motasa). Kowalski zły, Szewczyk dobry? Nie, tu trzeba zakwestionować nie osoby, ale metodę myślenia o polityce historycznej. Ta w wydaniu PiS jak i ta w wydaniu „GW” są skażone ideologicznie w równym stopniu, różnią się tylko wektorami w niektórych aspektach.
W ostatniej części przedstawię dowody na to, że przyjęcie optyki „GW” oznaczałoby w istocie wykreślenie z polskiej pamięci historycznej postaci o wiele bardziej znanych od Kazimierza Kowalskiego i hołubionych, także, według nie do końca sprecyzowanego kryterium, na łamach gazety Adama Michnika.