Adam Śmiech – Dekomunizacja, Kowalski, Szymanowski, Tuwim i inni… antysemici

Część 3. Deantysemityzacja?

Suplement – Kazimierz Kowalski w zwierciadle III Rzeszy

Dobrodziejstwa bibliotek cyfrowych – wciąż nowego i rozwijającego się w postępie geometrycznym źródła wiedzy – są nieocenione. Prowadzony przez Austriacka Bibliotekę Narodowa projekt ANNO Zeitungen (AustriaN Newspaper Online) pozwala nam zapoznać się nie tylko z austriackimi czasopismami, tak jak je sobie dzisiaj najczęściej wyobrażamy, czyli wydawanymi na terenie Austrii w granicach po I wojnie światowej i w języku niemieckim, ale również z ogromną ilością periodyków wydawanych za czasów monarchii austro-wegierskiej w całym wachlarzu języków ludów ją zamieszkujących, w tym po polsku (np. kilkadziesiąt roczników, w dużej mierze kompletnych, „Kuriera Lwowskiego”). Opracowując temat Kazimierza Kowalskiego, natrafiłem, już po wydrukowaniu poprzedniej części, na kilka tekstów prasy wydawanej w Austrii będącej po Anschlussie częścią III Rzeszy, w których autorzy odnoszą się do pamiętnych wystąpień prezesa SN z 2 i 30 kwietnia 1939 r. Dla uzupełnienia obrazu warto przytoczyć wyjątki z kilku wybranych tytułów.

Neues Wiener Tagblatt” z środy 5 kwietnia 1939 r. w korespondencji swojego berlińskiego wysłannika pt. „Ziarna Chamberlaina wydają owoce”, po łódzkiej mowie Kowalskiego, pisał: „Pan Chamberlain powiedział wczoraj, że zasiano pokój. Jego polityka miała służyć jedynie pokojowi i tylko odpierać atak [na pokój]. Nawet [jednak] w polityce obowiązuje maksyma: „Po owocach ich poznacie!”. Oto jeden z takich owoców: Lider polskiej partii narodowo-demokratycznej Kowalski powiedział w wystąpieniu publicznym, że w następstwie nowej wojny traktat pokojowy musi przynieść Polakom granicę na Odrze, a Francuzom na Renie.

Zadziwiające, że polska cenzura puściła tę wypowiedź. Nie jest niczym nowym, że polska opozycja narodowo-demokratyczna, jeśli chodzi o bliskie sąsiedztwo zachodnich regionów Polski, ochoczo podąża drogą swoich ulubionych idei. Interesujące jest jednak to, że są one teraz formułowane publicznie i że odbywa się to w odniesieniu do pana Chamberlaina. Pan Chamberlain nie będzie mógł powiedzieć, że tego nie chciał, ponieważ materialne znaczenie jego wyjaśnień jest zgodne z tym szowinizmem, który tak dziwnie rozkwita w umyśle pana Kowalskiego”.

O drugim wystąpieniu Kowalskiego – warszawskim – austriacka prasa III Rzeszy pisała szerzej. M.in. dłuższe informacje i komentarze zamieściły (we wtorek 2 maja 1939 r.): ponownie „Neues Wiener Tagblatt”, „Salzburger Volksblatt” i „Illustrierte Kronen Zeitung”. Tytuły mówią same za siebie: „Bezczelne kłamstwa polskiej prasy”, „Ludność Polski sztucznie podkręcana: dwa podżegające do wojny przemówienia warszawskich polityków”, „Polska psychoza wojenna”. Wiedeński periodyk pisał: „Szef Narodowych Demokratów, Kowalski, na spotkaniu zarządu partii, powiedział, że <kompromis wersalski> pozostawił w Niemczech półtora miliona Polaków, kompromis został złamany przez Niemcy, a jeśli Niemcy sprowokowałyby [nową] wojnę, to Polacy uznają za swój obowiązek nie powtórzyć <błędu roku 1919>”. Także wiedeński „Kronen” napisał: „Przewodniczący Partii Narodowej Kowalski stwierdził na spotkaniu partyjnym w Warszawie, że jest jasnym, że sytuacja zmierza nieuchronnie do wojny i nadzieje na jej powstrzymanie są coraz mniejsze”. Z kolei „Salzburger Tagesblatt” rozwijał myśl Kowalskiego w następujący sposób: „Dalsze uwagi Kowalskiego wpisywały się w kontekst obecny już w polskiej prasie, która w swej bezprecedensowej naiwności usiłuje formułować roszczenia wobec Gdańska i Niemiec, z którymi będzie się trzeba zmierzyć. Nic więc dziwnego, że lider polskiej partii lekką ręką próbuje wskazać Niemcy jako winne. Ale to jest wręcz karygodne, lekkomyślne i niewiarygodnie nieodpowiedzialne, gdy ten partyjny polityk mówi o tym, że musi dojść do „konfrontacji z bronią w ręku, ponieważ kompromis do niczego nie prowadzi. Tego rodzaju kompromisów i świat i Polska zawierały z Niemcami zbyt wiele(!!)”.

Jak widać, postanschlussowa prasa austriacka prowadziła narrację typową dla swojego czasu – maskowania podbojów III Rzeszy niemiecką troską o pokój i chęcią zawierania kompromisów, które odrzuca agresywna i nastawiona na zabór Polska (!), a którą wspomaga fałszywy Neville Chamberlain.

Lektura przemówień Kowalskiego, czy ówczesnej prasy polskiej, nie tylko endeckiej, jak również lektura wybranej prasy Rzeszy z tamtego czasu jest ważna i dzisiaj, kiedy słyszymy sprokurowane w XXI wieku głównie przez prawicowych rusofobów teorie, jak to mogliśmy iść z Niemcami w 1939 r., przedstawiane jako jakieś zwyczajne pole wyboru między równoważnymi koncepcjami politycznymi. Trzeba powiedzieć wprost – jest to absurd! Jeśliby znaleźli się wówczas w Polsce politycy, którzy chcieliby iść z Niemcami, zostaliby zmieceni ze sceny szybciej niż proniemiecki rząd Jugosławii w 1941 r.

Smutne, że są dziś w Polsce ludzie, jak polsko-niemiecki historyk prof. Bogdan Musiał, którzy kwestionują istnienie programu zachodniego w polskiej myśli okresu przedwojennego i wyrażają otwarty żal (vide wywiad dla „Polska The Times z 16 marca 2009 r., czy książka Wojna Stalina), że Polska uzyskała ziemie po Odrę i Nysę Łużycką ze Szczecinem włącznie. Musiał traktuje je wyłącznie jako zdobycz Stalina narzuconą Polsce wbrew woli, dla zapewnienia interesów ZSRR.

Deantysemityzacja polskiej historii

Z wycofaniem się przez wojewodę łódzkiego z nadania ulicy imienia prezesa Kazimierza Kowalskiego wiąże się jeszcze jeden wątek, który warto w tym miejscu poruszyć, aby zamknąć temat ze świadomością potraktowania go w dostatecznie szerokim kontekście.

Jeżeli pójdziemy tropem, którym poszedł Zbigniew Rau, mówiącym o „niezgodności [wypowiedzi Kowalskiego] z pluralistycznym charakterem łódzkiej tożsamości”, to oczywiście musimy zdawać sobie sprawę z tego, że nie dotyczy to tylko Łodzi, ale całej Polski i że może częściej używa się mantry „wielokulturowa przeszłość miejscowości X” (wstawić można dowolną miejscowość i w ogóle Polskę). Tymczasem to, że w Polsce, czy w polskich miastach żyli ludzie innych nacji, nie oznacza automatycznie, że wszędzie tworzyli jakąś pluralistyczną wspólnotę historyczno-kulturową. Polska jako całość też, w miarę upływu wieków od połączenia z wieloetniczna Litwą, stawała się coraz bardziej polska, polonizowały się warstwy wyższe ziem dawnej Litwy, język polski w końcu zdominował dokumenty i administrację, wreszcie zaczęły polonizować się warstwy niższe. Z tego punktu widzenia potężnym argumentem jest Konstytucja 3 Maja (wprowadzająca unitarne państwo polskie i operująca wyłącznie pojęciem „polski”), która oddaje nie tylko klimat epoki, ale też pokazuje na jakim poziomie było wówczas kształtowanie się narodu polskiego i jego świadomości. Rozbiory tylko w pewnym stopniu przerwały ten marsz ku nowoczesnej polskości (na pewno przegraliśmy walkę o tożsamość narodową większości mniejszości etnicznych na Kresach). II RP była kompromisem pomiędzy państwem narodowym a resentymentami rodem z I RP, które stały na straconej pozycji. Polska po 1945 r. była paradoksalnie (bo zrealizowanym przez formację zwaną komunistami) spełnieniem marzeń tych, którzy o Polskę narodową walczyli w imię zasady „w jednym państwie jeden naród”. Dzisiaj żyjemy cały czas w tej Polsce. Pewne niekorzystne zmiany demograficzne i imigracja ukraińska na razie nie stanowią jeszcze takiej siły, aby Polska utraciła swój nabyty po 45 r. charakter państwa narodowego.

Niestety, to państwo, właśnie jako narodowe nie cieszy się przychylnością tzw. nowej inteligencji. Przeciwnie, jest znienawidzone. Stąd wspomniana narracja kultywująca rzekomą pluralistyczną tożsamość, wielokulturowość. Wśród owej inteligencji panuje niepodzielnie kosmopolityzm, natomiast w ocenie historii, jak słusznie zauważa w świeżo wydanej antologii Pozytywizm narodowy 1886-19181, Maciej Gloger, postawa z jednej strony, w której polskie aspiracje narodowe silnie wartościuje się negatywnie jako anachroniczne, szowinistyczne, egoistyczne, zaś na narodziny innych nacjonalizmów (głównie ukraińskiego, litewskiego i żydowskiego) spogląda się z daleko idąca wyrozumiałością i spolegliwością; z drugiej strony, postawa holokaustocentryczna, tj. spoglądanie na historię i co najistotniejsze, jej ocenianie, także historii sprzed Holokaustu, przez pryzmat tego wydarzenia, które wg wyznawców jest najważniejszym wydarzeniem w historii ludzkości. To właśnie amalgamat tych pomysłów ideologicznych doprowadził do zapanowania aksjomatu „wielokulturowości”, czy „pluralistycznej tożsamości” w polskiej narracji historycznej oraz do wycofania się p. Raua z nadania ulicy imienia K. Kowalskiego. Jako podejrzany, a właściwie publicznie „skazany” przez „GW” za antysemityzm, Kowalski w sposób rażący nie pasował do panującego spojrzenia na historię.

Rzecz jednak w tym, że gdyby przyjąć radykalną interpretację powyższych aksjomatów, należałoby wyrzucić z historii Polski (ale i całego świata!), czyli zmieść ich z pomników, z patronatu ulic, placów etc., tysiące zasłużonych postaci (nie szukając daleko, wszyscy wyznawcy przedsoborowego katolicyzmu, jako „antysemickiego”, musieli by trafić na śmietnik). Jak więc koryfeusze pluralistycznej tożsamości i filosemityzmu radzą sobie z – nazwijmy ich tak – postaciami kontrowersyjnymi? Trzeba powiedzieć sobie, że radzą sobie świetnie, ale tylko dlatego, że Polacy po pierwsze, nie mają wystarczającej wiedzy o własnej historii, po drugie, dają sobie permanentnie narzucać narrację neointeligencji. Przy świadomości własnych braków, lub ogólnej nieświadomości, boją się odezwać, zapytać, sprzeciwić itd.

Dochodzi do sytuacji zadziwiających. Z jednej strony SLD (i inne partie tzw. opozycji) przyłącza się do nagonki na Kazimierza Kowalskiego, z drugiej, to samo towarzystwo broni Wilhelma Szewczyka w Katowicach. Przytoczone niedawno przez Kol. Macieja Motasa („Wilhelm Szewczyk – narodowiec z Fantany”, „Myśl Polska”, nr 1-2 z 1-7.01. 2018) wypowiedzi Szewczyka o Żydach, idące dokładnie po tej samej linii, co wypowiedzi Kowalskiego, nagle nikomu nie przeszkadzają, nie wyciąga się ich z rękawa?

Ale powiedzmy sobie szczerze, Szewczyk i Kowalski to postacie nie znane ogółowi współczesnych Polaków. A co z osobami z panteonu polskiej kultury, których ulice znajdują się nie tylko w Łodzi, ale w wielu miastach w Polsce? Już nie chcę mówić, że nawet Adama Mickiewicza można oskarżyć o uleganie „szkodliwym stereotypom antyżydowskim”, chociażby w utworach „Pchła i rabin” (Rabin do pchły: Belijala płodzie!, Filistynko, na cudzej wytuczona szkodzie! (…) Pijaczko tym szkodliwsza, iż cudze wypijasz”. Zakończył, i gdy więźnia bez litości dłabi, Pchła konając pisnęła: „A czym żyje rabi?), czy „W pół jest Żydem” („W pół jest Żydem, w pół Polakiem (…) lecz za to całym łajdakiem”). Zygmunt Krasiński ze swoją „antysemicką” „Nie-boską komedią” od dawna znajduje się w stanie pół-oskarżenia, pół-ostracyzmu. Ale są i tacy, których „czarnosecinne” poglądy przemilcza się programowo. Dlaczego i kto o tym decyduje? Nie wiadomo. Czyżby jakaś rada starszych decydująca o kierunku i środkach kształcenia polskiej inteligencji? W każdym razie np. wielki kompozytor Karol Szymanowski nie został uznany w Łodzi ani nigdzie indziej za nie przystającego do pluralistycznej tożsamości. A tymczasem Szymanowski w swoich pismach literackich2 głosi rzeczy, z punktu widzenia współczesnego inteligenta-filosemity, potworne. Oto próbki:

Gdyby Żydzi nie nienawidzili tak [stale?], tak bezlitośnie nas Aryjczyków i gdyby tą nienawiścią nie wypełniali po brzegi swego życia – umarliby chyba ze wstrętu do samych siebie.

Żyd filozof to contradictio in adiecto. Gdy Żyd zejdzie na chwilę ze swej naturalnej drogi, która jest bezwzględnym niszczycielstwem wszystkiego, co jest mu obce, instynkt w tej chwili zwraca się przeciw niemu i zabija go bezlitośnie.”(s. 231)

Żydzi ze zwykłą sobie wprawą mieszają karty, szwindlują i wsuwają się pierwsi na opuszczone przez nas z rumowisk placówki, wytwarzając niejasne złudzenie, że kroczą na czele „prawdziwej” kultury. „Postępowiec” w ordynarnym tego słowa znaczeniu jest niemal synonimem Żyda.

„Postęp” – „ewolucja” w świetle psychiki żydowskiej jest w ogóle złudzeniem, dobywa się bowiem w zaklętym kręgu ich raz na zawsze skostniałych cech rasowych, jest to jedynie szereg nowych etykietek naklejonych na butelce zawierającej od wieków tenże sam trujący płyn.(s. 233)

Pozostawiając na razie na boku kwestię, o ile artystyczna twórczość Żydów da się rozwinąć na rasowym swym podłożu, musimy stwierdzić, że udział ich w naszej twórczości, aczkolwiek niewątpliwy i zataczający – zwłaszcza dziś – szerokie kręgi, nie był nigdy decydującym o losach nowej sztuki. Na ogół dałby się on zdefiniować w ten sposób, iż gdy tylko geniusz aryjski odkrył nie zbadany jeszcze, nowy teren, natychmiast talenty semickie eksploatowały teren ten w mniej lub więcej wartościowy sposób. Kryją się w tym niewątpliwie cechy naśladownictwa i snobizmu, właściwego tej rasie. (s.239)”

A jednak autorzy krytycznej oprawy Pism literackich Szymanowskiego, Jan Błoński (tak, tak, ten od niesławnego artykułu „Biedni Polacy patrzą na getto”, „Tygodnik Powszechny” nr 2 z 1987 r.) i Teresa Chylińska, dokonują cudów, aby tylko wybronić kompozytora przed nasuwającymi się same przez się po lekturze straszliwymi zarzutami. Błoński pisze: „Zapewne, antysemityzm Szymanowskiego pochodził z epoki, w którą jeszcze nie wkroczył diabeł. Nie przychodziło mu do głowy, aby takie rozważania mogły prowadzić do prześladowań i rozlewu krwi.”(s.14). Zdaniem Chylińskiej z kolei, „Stosunek [Szymanowskiego do „problematu żydostwa”] jest określony głęboka ludzką uczciwością. Świadomość tego winna towarzyszyć lekturze wszystkich tekstów Szymanowskiego poświęconych problematyce żydowskiej” (s.229).

Okazuje się, że jak się chce, to można. Nawet oskarżyciel Polaków (jako całego narodu – biedni Polacy patrzą na getto, a nie jacyś źli Polacy, niektórzy itp.) jak mu wygodnie, zauważa kontekst epoki i że w ówczesny antysemityzm nie wkroczył jeszcze diabeł. Szkoda, że podobnych wniosków odmawia się Dmowskiemu, Kowalskiemu i wielu, wielu innym, zwłaszcza endekom, wyrzuconym arbitralnie na margines. Może nie byli przepełnieni głęboką ludzką uczciwością? I znów – kto o tym decyduje? Ulica Szymanowskiego w Łodzi ma się dobrze… Ależ, panie Wojewodo, czy to aby nie opieszałość i rażący brak przenikliwości pańskich służb?

To samo tyczy się ulicy wielkiego Ildefonsa. Niegdyś analizowałem na łamach „MP” słynny wiersz Gałczyńskiego „Polska wybuchła w roku 1937” („Prosto z mostu” nr 9 (117), 21 lutego 1937 r.), kończący się antyfoną:

Na tych, co biorą wody w usta,
na czytelników wuja Prousta,
na skamandrytów, na hipokrytów,
kalamburzystów rozmaitych
ześlij, zepchnij, Aniele Boży,
Noc Długich Noży.”

Ale Mistrz Konstanty napisał także humorystyczną parodię asnykowego wiersza „Gdybym był młodszy” pt. „Gdybym był Żydem, dziewczyno…” :

Gdybym był Żydem, dziewczyno,
gdybym był Żydem,
nazywałbym się Chrzcielnicki,
lub nawet Bohdan Chmielnicki,
co najmniej Fryde.

Pisałbym wiersze, dziewczyno
pisałbym czułe;
od prawej ku lewej stronie
pisałbym tylko w żargonie
i miałbym Ruhe.

A jako student, dziewczyno,
a jako student,
bzdur bym nie multiplikował,
lecz swojej ławki pilnował
ze swoim brudem.

Bo kiedy jesteśmy Icki
nie róbmy hałas;
jeden ma kościół gotycki
a drugi tałes.

No, potworny antysemityzm z pochwałą getta ławkowego włącznie. Wyrok – ulice Gałczyńskiego won z polskich miast!

Narażę się w końcu nieprawdopodobnie, ale na koniec „zahaczyć” muszę nawet samego Fryderyka Ch.!!! Nie śmiałbym tego uczynić, gdyby nie natrafił na ciekawy artykuł z książki The age of Chopin4, autorstwa Mai Trochimczyk „Chopin and the <Polish race>” o tożsamości narodowej Fryderyka w jego własnym odczuciu oraz w ujęciu polskich krytyków, poetów, polityków i wielbicieli kompozytora po jego śmierci, a także na kilka tekstów autorów angielskojęzycznych. Trochimczyk przypomina jedynie na marginesie wyjątki z listów Chopina, w których stawiał on sprawę „rasy” jako bardzo istotną. Tak było w rozważaniach o odrębności Skandynawii, tak było w przypadku wzmianek o Żydach („nieuczciwi żydowscy wydawcy” – list z Nohant do Juliana Fontany 20.10.1841 r.; „Żydzi zawsze będą Żydami a Szwaby – Szwabami” – list z Marsylii do Wojciecha Grzymały, marzec 1839 r.). Dr David C. F. Wright w internetowym eseju o Chopinie z 1992 r. kreśli obraz twórcy jako niespełnionego biseksualisty owładniętego nienawiścią do Żydów (nie znosił żydowskich kompozytorów, Felisa Mendelssohna, Giacomo Meyerbeera, którego miał cenić do momentu dowiedzenia się, że ten jest Żydem). Wright twierdzi, że nienawiść do Żydów Chopina była „przytłaczająca”, czasem miała mieć, zdaniem Wrighta, za swoje podłoże także artystyczną zazdrość. Brytyjski „Independent” z 4.12.2009 r. w artykule wspominkowym poświęca antysemityzmowi Chopina cały akapit i nazywa go „geniuszem ze skazą”. W tym samym periodyku 27.12.2009 Michael Church w tekście „Kłopotliwy geniusz – prawda o Chopinie” również porusza temat antysemityzmu, jednak wyraźnie wskazuje na kontekst epoki. Amerykański „Jewish Standard” także w grudniu 2009 (rok 160-lecia śmierci kompozytora) zajął się antysemityzmem Chopina. Przywołując opinię jednego z biografów Jeremy’ego Siepmanna, że „bezmyślny, niejako przygodny antysemityzm był typowy dla Polaków wszystkich klas i opcji politycznych”, gazeta stwierdza w konkluzji, że „Polska, rzeczywiście, była historycznym siedliskiem antysemityzmu. Miał tam miejsce nawet pogrom PO II wojnie światowej”. Zatem Chopin patronem ulic? Hm… wątpliwe. Chociaż, może ratuje go pluralistyczna tożsamość (szczęśliwie nie łódzka!).

To tylko wyjątki z całej palety wybitnych postaci polskiej kultury i sztuki. Są też inni, choćby Polacy pochodzenia żydowskiego, tacy jak Antoni Słonimski i Julian Tuwim. Oni także, jak wszyscy tutaj omawiani, mają swoje ulice w Łodzi. A za cóż to mieliby nie mieć, ktoś zapyta? Przecież Antoni Słonimski to nie tylko patron ulic, ale patron, duchowy ojciec całego środowiska nowej inteligencji, o którym tutaj mówimy.

Jedną z kardynalnych i najbardziej charakterystycznych cech żydostwa jest bagatelizowanie najświetniejszych zdobyczy ducha ludzkiego. Żydzi bagatelizują wszystko: kaleczą język, którym mówią, lekceważą czystość mowy, ciała i serca, przeceniają zaś nierozumnie znaczenie pieniędzy.

Praca fizyczna dobra jest dla „chamów”. Żydzi nie mają prawie swojej kasty pracującej fizycznie — jest to bowiem naród nie produkujący: zajmuje się przeważnie handlem i pośrednictwem. Dziewięćdziesiąt procent handlarzy żywym towarem to są właśnie Żydzi.

Bardzo niewielu znam Żydów, którzy nie mają głębokiego przeświadczenia o tej wyższości rasy żydowskiej. Dlatego właśnie ten naród, tak chętnie wszystko bagatelizujący, nie lekceważy najlżejszego zarzutu, najmniejszej krytyki. Drażliwość jest tak wielka, że każde śmielsze wystąpienie staje się wprost niebezpieczne dla pisarza. Wolno jest u nas pisać źle o kelnerach, Czechach, Niemcach lub posłach sejmowych, — mogą denerwować pisarza rzeczy tak doskonałe, jak katedra Notre-Dame, — można wytykać błędy kompozycyjne Michałowi Aniołowi, — ale nie wolno pisać źle i rozumnie przeciw Żydom, bo pisać głupio — znaczy to sprawiać im rzetelną satysfakcję.

Prawdziwa miłość ojczyzny czasem mnie zachwyca, lecz fałszywa zawsze budzi wstręt. Musi bowiem budzić odrazę wygodna miłość ojczyzny, uwarunkowana szeregiem zastrzeżeń. Trudno jest kochać i co godzina obliczać, wiele to kosztuje i jaki to zysk przynosi. Stosuje się to zarówno do Żydów miejscowych — fałszywych syjonistów, jak i do tych zasymilowanych „Polaków z trzydniowym wymówieniem”, którzy bardzo kochają Polskę, ale jeżeli broń Boże coś się zdarzy — to już nie tak bardzo.

Prócz wstrętu budzi jeszcze we mnie gniew fałszywy i nikczemny stosunek Żydów do zagadnień narodowych. Naród ten, narzekający na szowinizm innych ludów, jest sam najbardziej szowinistycznym narodem świata. Żydzi, którzy skarżą się na brak tolerancji u innych, są najmniej tolerancyjni. Naród, który krzyczy o nienawiści, jaką budzi, sam potrafi najsilniej nienawidzić.

Nie, panowie, nie jestem antysemitą, ale nie zabroni mi nikt mówić o tem, co jest złe wśród Żydów.

Nie jestem zaślepiony jakąkolwiek niechęcią do Żydów — tak jak potrafię wyliczyć złe cechy tego narodu, potrafię wyliczyć i dobre, — ale bronię bezwzględnie swobody krytykowania i nic chyba nie uleczy głębokiego wstrętu, jaki mam do pewnych sfer żydowskich. Wybaczcie mi, lecz ośmielam się twierdzić, że Żydzi nie są gorsi od innych, ale i nie są na pewno lepsi, i nic mnie o tem nie przekona, że naród, z którego pochodzę rasowo, jest „narodem wybranym”.

Co to? Czy nieznany tekst Dmowskiego? Kolejny fragment rozważań Szymanowskiego? Nie, to właśnie sam Antoni Słonimski w „Wiadomościach Literackich” nr 35 z 1924 r. A i Julian Tuwim zauważył w „Giełdziarzach”:

W twarz dadzą sobie napluć za tyle a tyle,
Obetrą gębę ręką, a sumę — przeliczą!
Poproś ich o Chrystusa — zapytają: ile?
A gdy zgodzisz się — przyjdą jutro ze zdobyczą!

Gudłaje w drogich futrach, w jedwabnej bieliźnie,
Wystrojone szajgece w eleganckich butach,
Chamy, bydło, spasione na własnej ojczyźnie!
Którą codziennie w obcych kupczycie walutach.

Wypowiedzi zaiste paskudne i nie wpisujące się w pluralistyczną łódzką (i jakąkolwiek inną) tożsamość.

To, co? Ich, zasymilowanych polskich Żydów też wyrzucić z tabliczek? Oczywiście, nie! Sprawa Kazimierza Kowalskiego oraz wskazane wyżej przeze mnie przykłady wypowiedzi innych Polaków, nawet pochodzenia żydowskiego, które bez większego wysiłku można wedle kryteriów „GW” zakwalifikować jako antysemickie i dyskwalifikujące wymienione osoby jako patronów, mają jeden wspólny mianownik. Nie chodzi o prawdę, nie chodzi o widzenie postaci historycznych w kontekście ich epoki, nie chodzi też o wyważenie rachunku zalet i wad danych osób. Chodzi o samowolę środowiska, które samo sobie nadało prawo do określania, co jest słuszne i dobre, a co nie. Tym niedobrym ma być jednak zawsze tradycja endecka, a zwłaszcza to, co środowisko nowej inteligencji najbardziej przeraża – renesans wpływu myślenia endeckiego na intelektualistów. Do tego potrzebna jest czarna historia endecji, przytaczanie wyrwanych z kontekstu czasów wypowiedzi, publiczne piętnowanie i dyskwalifikowanie. Żeby już nigdy nie odrodziła się zmora endeckiej inteligencji. To właśnie temu celowi służą nagłaśniane bezmyślne zachowania niektórych środowisk młodzieży uważającej się za narodową. To najlepszy prezent dla neointeligencji – krzyczeć, zachowywać się agresywnie, maszerować z pochodniami itd. Czas wstrząsnąć swoimi gorącymi głowami, panowie!

Tymczasem doszliśmy do końca sprawy niedoszłej ulicy prezesa SN Kazimierza Kowalskiego w Łodzi. Na nic zdała się jego męczeńska śmierć z rak niemieckiego okupanta, na nic bezkompromisowa postawa antyniemiecka przed wojną i w jak najlepszym rozumieniu tego słowa – wizjonerska broszura Polska wobec Niemiec, która jak żadna inna celnie przewidywała, nie w jakimś sensie mistycznym, ale na zimno, na podstawie przesłanek wypływających z rzeczywistości, najbliższą przyszłość Polski, Europy i świata oraz zapowiadała powrót Polski na linię Odry i Sudetów. Każdy kto wie, jaką potęga była III Rzesza w czasie pisania tych słów, zdaje sobie sprawę, jak mogła się ta koncepcja wydawać fantastyczną. A jednak przewidując ostateczną klęskę Niemiec, Kowalski z towarzyszami wiedział, że nie ma powrotu do status quo ante. Aby rozwiązać nierozwiązywalny problem niemiecko-polski należało przywrócić Polsce piastowskie, naturalne granice na zachodzie. Narodowa Demokracja była autorem tego polskiego programu zachodniego i pociągnęła za tym programem naród. Z tego potężnego trendu w narodzie polskim zdawali sobie także sprawę Niemcy, choć kpili z niego zadufani we własną potęgę. A jednak stało się. To również dziejowa zasługa Kazimierza Kowalskiego. On tego nie dożył, natomiast my dzisiaj oglądamy totalną kompromitację wojewody Zbigniewa Raua, który grzecznie podkulił ogon przed „Gazetą Wyborczą” i jej ideologiczną manipulacją, ale za to obronił ulicę Johna Wayne’a. Taka gmina i taki pluralistyczny tożsamościowo PiS.