Myśmy tak odbiegli od innych narodów, że święcimy klęski, gdy tamte święcą zwycięstwa – Roman Dmowski
W 2011 roku ustanowiono Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych – święto państwowe obchodzone corocznie w dniu 1 marca, poświęcone upamiętnieniu żołnierzy antykomunistycznego i niepodległościowego podziemia. W różne formy kultywowania pamięci „żołnierzy wyklętych” (osobiście wolę określenie „żołnierze niezłomni”) w sposób aktywny zaangażowały się również środowiska narodowe, podkreślając m.in. znaczącą rolę Narodowych Sił Zbrojnych w oporze przeciwko komunizmowi.
Wydawałoby się, że działania takie są ze wszechmiar słuszne i nie powinny budzić żadnych wątpliwości i kontrowersji. Czymś oczywistym jest bowiem składanie hołdu tym, którzy walczyli o wolną Polskę, a nierzadko oddawali za nią życie. Po drugie – kultywowanie pamięci „żołnierzy wyklętych” jest działaniem scalającym środowiska odwołujące się do tradycji narodowej i patriotycznej, stanowiącym przeciwwagę dla wszelkiej maści lewactwa i kosmopolityzmu. W tej sytuacji kwestionowanie kultu „wyklętych” traktowane może być jako pewnego rodzaju herezja, czy też odstępstwo od przyjętego „kanonu wiary”. W całej sprawie jest jednak drugie dno, które nie wszyscy dostrzegają, bądź chcą dostrzegać.
Roman Dmowski w swym dziele „Polityka polska i odbudowanie państwa” zawarł następujące spostrzeżenie – „Myśmy tak odbiegli od innych narodów, że święcimy klęski, gdy tamte święcą zwycięstwa”. Jest to niewątpliwie prawda, również w odniesieniu do obchodzenia dnia „żołnierzy wyklętych”, których walka od samego początku skazana była na klęskę. Aby zrozumieć istotę sprawy, należy uwzględnić realia geopolityczne okresu powojennego. Rzeczywistość pojałtańska wykluczała możliwość pełnej suwerenności Polski, z czego doskonale zdawali sobie sprawę zarówno przedstawiciele rządu londyńskiego, jak i dowódcy Armii Krajowej. Gra toczyła się wyłącznie o możliwie jak najszerszy zakres samostanowienia. Po hekatombie powstania warszawskiego żaden z liczących się polityków obozu londyńskiego nie dopuszczał możliwości walki zbrojnej z ZSRR. Nieprzypadkowo Komendant Główny Armii Krajowej Leopold Okulicki „Niedźwiadek” wydał rozkaz o rozwiązaniu AK, zalecając jednocześnie polityczny, a nie militarny opór przeciw nowej władzy. Przeciwni walce zbrojnej z rządem lubelskim byli m.in. gen. Władysław Anders, gen. Emil „Nil” Fieldorf”, czy też płk. Jan Mazurkiewicz „Radosław”. Również emigracyjne Stronnictwo Narodowe przestrzegało przed niepotrzebnym szafowaniem polską krwią. Jednocześnie rzetelne i wszechstronne analizy sytuacji geopolitycznej wykluczały realność wybuchu kolejnej wojny, na co liczyła część antykomunistycznego podziemia. Inna sprawa, że wycieńczony po II wojnie światowej kraj kolejnej batalii mógł po prostu biologicznie nie przetrwać. Należy podkreślić jednak, że sprzeciw wobec oporowi zbrojnemu nie oznaczał poparcia dla nowego ładu, tak samo jak sprzeciw wobec powstania warszawskiego nie oznaczał akceptacji niemieckiej okupacji. Chodziło jedynie o coś, co Adam Doboszyński określił w 1943 roku „ekonomią krwi”.
Czynniki geopolityczne, słabość militarna, rozbicie organizacyjne i brak jednolitego ośrodka politycznego – to tylko niektóre z przyczyn, które sprawiły, że walka „żołnierzy wyklętych” skazana była na niepowodzenie. Oczywiście przyjmując, że w walce chodzi jedynie o „słuszną sprawę”, nie zaś o zwycięstwo – „wyklęci” mieli rację. Takiej tezie przeczy jednak realizm polityczny, którego uczył nas wspomniany Roman Dmowski. Po 1945 roku kraj wymagał odbudowy, a nie kolejnych ofiar. Doskonale rozumiał to dawny przywódca RNR „Falanga” Bolesław Piasecki, który włączył się w oficjalny nurt polityki powojennej. Z podobnego założenia wychodzili także m.in.: Stanisław Grabski, Zygmunt Wojciechowski, czy Aleksander Bocheński – wszyscy jak najdalsi od popierania komunizmu. Nie mieli oni wątpliwości, że w zaistniałej rzeczywistości politycznej, jedynym rozsądnym wyborem jest długofalowa i mozolna praca organiczna.
Pomimo niewątpliwej odwagi i patriotyzmu „żołnierze wyklęci” nie mieli ani jednolitej strategii działania, ani też spójnej ideologii – poza rzecz jasna szczerym i bezwarunkowym antykomunizmem, będącym jednak wyłącznie negacją zastanego powojennego porządku i sprzeciwem wobec podległości względem ZSRR. A i z tym różnie bywało, biorąc pod uwagę losy jednego ze sztandarowych przedstawicieli „wyklętych” – Józefa Kurasia „Ognia”, który zanim stworzył własny oddział był żołnierzem Armii Ludowej i szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu. Większość żołnierzy, a nawet dowódców antykomunistycznego podziemia stroniła od polityki, koncentrując się wyłącznie na działaniach zbrojnych, czego przykładem byli chociażby „Warszyc”, czy „Łupaszko”. Nawet przynależność do NSZ nie zawsze przesądzała o poglądach politycznych. Nonsensem jest także czynienie z „wyklętych” żołnierzy „bez skazy” – niemal niepokalanych. To byli ludzie „z krwi i kości” – ze wszystkimi wadami i zaletami, a dodatkowo dotknięci okrucieństwami czasów wojny. Walcząc z komunistycznym reżimem stosowali środki adekwatne do zaistniałej sytuacji.
Nie ulega wątpliwości, że „wyklęci” skazani byli na nieuchronną klęskę, podobnie jak powstańcy styczniowi, czy też powstańcy warszawscy. Być może nie było to oczywiste dla zwykłych żołnierzy, ale z całą pewnością dla ich dowódców. Tym bardziej dzisiaj nie ma co do tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Czy zatem kult z góry przegranej sprawy i „walki dla samej walki” mieści się w kanonie endeckich wartości i postulatów? Czy dla uzyskania nawet najbardziej słusznych celów można dowolnie szafować polska krwią? Duch insurekcyjny i apoteoza czynu zbrojnego bez względu na konsekwencje cechowały chyba zwolenników Józefa Piłsudskiego, nie zaś obóz narodowy. Warto w tym miejscu przytoczyć słowa przywołanego wcześniej Adama Doboszyńskiego wypowiedziane po klęsce powstania warszawskiego – „Kompleks pawia, podobnie jak kompleks Mesjasza, rozrósł się u nas ostatnio do rozmiarów zupełnie samobójczych; popełniamy gesty bohaterskie, kosztujące nas dużo w przekonaniu, że podnoszą nas one w oczach zagranicy; nie rozumiemy, że dzieje się wręcz odwrotnie. Najtragiczniejszym przykładem takiego nieporozumienia jest oddźwięk zagranicą powstania warszawskiego z r. 1944.”
Jest jeszcze jedna kwestia warta poruszenia. Apoteoza „żołnierzy wyklętych” z całą pewnością nie powinna prowadzić do delegitymizacji PRL. Należy potępiać komunizm i jego zbrodnie, lecz nie polską państwowość po II wojnie światowej. Idąc tą drogą zmierzamy niebezpiecznie do zakwestionowania całego powojennego porządku łącznie z granicami na Odrze i Nysie, o czym tylko marzą nasi zachodni sąsiedzi. Zupełnym absurdem jest również wypisywanie się na własne życzenie z „obozu zwycięzców” w II wojnie światowej. Taki wydźwięk ma PiS-owska propaganda, określająca wyzwolenie nową okupacją, a żołnierzy I i II Armii Wojska Polskiego – komunistycznymi formacjami zbrojnymi. Konsekwencją tego było między innymi przemianowanie (na szczęście nieskuteczne) Placu Zwycięstwa w Łodzi na Plac Lecha Kaczyńskiego. Dobrze by również było gdyby czczenie pamięci „żołnierzy wyklętych” było hołdem dla patriotów walczących o wolną Polskę, nie zaś rodzajem oficjalnego kultu, wykorzystywanego dla celów politycznych, podobnie jak katastrofa w Smoleńsku.