Jak pisałem w poprzednim numerze pozycja Donalda Trumpa i zaufanie do jego osoby zostały mocno nadwyrężone po wykonanym w stylu jego poprzedników w fotelu prezydenta USA, tj. bez oglądania się na Kongres i ONZ, ataku na Syrię.
I choć sam atak, od strony militarnej miał niewielkie znaczenie, o tyle politycznie przyniósł duże rozczarowanie tym wszystkim na świecie (także w Polsce, w tym piszącemu te słowa), którzy oczekiwali, zgodnej z zapowiedziami z kampanii wyborczej, zmiany w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
Przy czym nie chodzi tu o naiwne spodziewanie się natychmiastowego odwrócenia polityki USA o 180 stopni, ale przynajmniej o oznaki pewnych zaniechań w stosunku do dotychczasowego kursu hegemonistycznego. Było to oczekiwanie uzasadnione nie tylko zapowiedziami z kampanii, ale faktem, że Trump, będąc człowiekiem zaawansowanym wiekowo a jednocześnie bardzo bogatym, nie powinien ulec pokusom i groźbom łatwym do zrealizowania wobec ludzi nie posiadających tych atrybutów. Stąd równie uzasadnione rozczarowanie.
Szczególny charakter – nie tylko rozczarowania, ale wręcz gniewu – ma reakcja tych, którzy w Stanach Zjednoczonych stanowili rzeczywiste wsparcie ideologiczne dla Trumpa w czasie kampanii przedwyborczej. Nie można nie doceniać wagi faktów przy ostatnich wyborach w USA. Trump szedł do nich i wygrał wbrew establishmentowi, wbrew ustalonemu „płodozmianowi” na linii Republikanie-Demokraci, a mając wymuszoną okolicznościami, nominację Starej Partii, posiadał w niej grono zagorzałych przeciwników publicznie deklarujących swoją wrogość. Jego antyestablishmentowi kampania w większym stopniu niż na kwestie wewnętrzne zorientowana była na problemy zewnętrzne USA. Po raz pierwszy w historii tak ogromne znaczenie dla wyników wyborów miał Internet.
25 lat wojen hegemonistycznych prowadzonych przez kolejnych prezydentów w połączeniu ze sprawami Assange’a i Snowdena doprowadziło do wytworzenia się silnego środowiska – nazwijmy je – mediów społecznościowych, niejednolitego ideologicznie, ale ostatecznie skupionego wokół dwóch najistotniejszych problemów – krytyki imperialnej polityki zagranicznej USA oraz zanegowania nie tylko wiarygodności, ale i roli mediów głównonurtowych, na czele z „Washington Post”, „New York Times” i CNN, będących częścią tego, co dzisiaj robi karierę pod nazwą „Deep State” (dosł. Głębokie Państwo, jako synonim wszechmocnych struktur państwa), i podającym odbiorcom propagandową papkę tworzącą do głębi fałszywą „rzeczywistość” medialną. Wpływ blogerów, freelancerów, komentatorów, internetowych telewizji i milionów bezimiennych użytkowników będących częścią łańcuszka przekazywania informacji dalej, choć trudny do wymiernego określenia, mógł przesądzić i moim zdaniem przesądził o wygranej Trumpa.
Pierwsze sto dni prezydentury Trumpa przyniosły tym środowiskom, jak powiedziałem, ogromne rozczarowanie. Z ich reakcją, często przesadzoną i nerwową, skutkującą gniewem i kategorycznymi sądami warto się zapoznać, gdyż jest to po pierwsze, głos prawdziwie wolnej Ameryki, a po drugie, istotna wskazówka dla nas, dla Polski, która żyje przecież w oparach propagandy tworzącej rzekomo dychotomiczną „rzeczywistość” patriotów i zdrajców, a miliony Polaków, w odróżnieniu od Amerykanów, w tę propagandę, często z przysłowiowym nabożeństwem, wierzy.
Przypomnijmy zatem podstawowe fakty. Od czasu kampanii służby specjalne z CIA na czele toczą walkę przeciwko Trumpowi sugerując decydujący, a co najmniej poważny wpływ tzw. rosyjskich hakerów na wynik wyborów w USA. Obok tego trwa lustracja ludzi Trumpa pod kątem ich powiązań z Rosją przy czym owym powiązaniom nadaje się jednoznacznie negatywny wydźwięk. Z tego powodu (bo rozmawiał z rosyjskim ambasadorem) rezygnuje ze stanowiska gen. Michael Flynn, a Trump jego rezygnację przyjmuje. Jest to moim zdaniem moment kluczowy dla zrozumienia dalszych decyzji Trumpa. Przynęta została rzucona, a Trump dał się złapać. I odtąd może grać dalej, ale na warunkach establishmentu. Atak na Syrię, jego uzasadnienie, ma tutaj wymiar wręcz groteskowy.
Oto człowiek, który głosił nie jednorazowo, ale wielokrotnie i przez lata, że zaangażowanie USA w wojny bliskowschodnie jest poważnym błędem, że nie powinno się ulegać propagandowym pułapkom, nagle na skutek szoku doznanego widokiem zabitych gazem bojowym dzieci syryjskich (!!!) decyduje się na atak, którym idzie dalej niż krytykowany przez niego Obama. Nie pyta przy tym o zdanie nie tylko ONZ (co jest normą), ale i Kongresu, na co nawet zwraca mu uwagę Senat. Po czym następuje seria oświadczeń strony amerykańskiej w typowym zimnowojennym stylu ze stwierdzeniem, w odpowiedzi na żądanie strony rosyjskiej przedstawienia dowodów odpowiedzialności władz Syrii za atak gazowy, że to Rosja powinna przedstawić dowody, że Syria za tym atakiem nie stoi! Nawiasem mówiąc, Pentagon, pomimo zapowiedzi, żadnych dowodów nie przedstawił… War Party zaraz po ataku na Syrię przeprowadziła szybką rozgrywkę z Rosją, w której odniosła zwycięstwo.
Pomimo zapowiedzi, Rosja nie odwołała zapowiedzianej przed atakiem wizyty Sekretarza Stanu Rexa Tillersona. Doszło nawet do spotkania z Władimirem Putinem. Nie wiemy, czy zapadły tam jakieś ustalenia zakulisowe, natomiast wizerunkowo Rosja została pokonana na własnym boisku. Tillerson po spotkaniach z Putinem i Ławrowem jeszcze w Moskwie pozwolił sobie na krytykę gospodarzy w związku z sytuacją w Syrii i podtrzymał stanowisko w sprawie ataku. Działania Trumpa w Syrii i później spotkały się z ostrą reakcją na świecie. Sam Assad odwołał się do komentarzy obecnych w amerykańskim necie mówiąc: „Trump jest marionetką Deep State, nie posiada żadnej własnej polityki zagranicznej”.
O reakcji władz Rosji pisałem poprzednio, warto jednak przytoczyć także wypowiedzi ludzi niższego szczebla władzy w Rosji. Konstantin Kosaczow, szef Komisji Spraw Zagranicznych Rady Federacji powiedział: „Najbardziej alarmująca kwestią jeśli chodzi o obecna administrację USA jest, że nigdy nie możemy być pewni, czy blefuje, czy naprawdę zamierza zrealizować swoje groźby. Obiektywnie, Ameryka jawi się jako większe zagrożenie dla pokoju niż Korea Północna”. Igor Konaszenkow, rzecznik ministerstwa obrony Rosji stwierdził: „Zgodnie z wieloletnią tradycją Pentagon zawsze przykrywa każde naruszenie prawa międzynarodowego, każdą agresję USA przeciwko suwerennym państwom, istnieniem jakichś „niepodważalnych” dowodów zbrodni. Im bardziej wymyślne są te pseudo-dowody, tym bardziej jednocześnie tajne”.
Jak zareagowali na syryjski atak Trumpa jego ideologicznie zorientowani zwolennicy? Najpoważniejszy z nich – Pat Buchanan woła „Czy McCain przejmuje zagraniczną politykę Trumpa?”, „Wołanie o wojnę topi America First”, „Generałowie rosną w siłę”. Paul Craig Roberts (obaj, Buchanan i Roberts pracowali w administracji Reagana) „Trump zakładnikiem Deep State”. Blogerzy – Paul Joseph Watson (Prison Planet): “Trump to kolejna marionetka Deep State/neokonów. Oficjalnie wysiadam z pociągu Trump”. Laura Ingraham (Ingraham Angle), która przemawiała na Konwencji Republikanów za Trumpem: „Rakiety lecą, Rubio szczęśliwy. McCain w ekstazie. Hillary na pokładzie. Totalna zmiana polityki w 48 godzin”.
Mike Cernovich (prawnik i filmowiec): „Jeśli ktokolwiek myślał, że zwolennicy Trumpa są ślepi w swej lojalności, dzisiaj został otrzeźwiony”. Baked Alaska: „Ludzie popierający atak na Syrię: Hillary, McCain, Lindsey Graham, Paul Ryan, lewacy. Przeciwnicy ataku: prawdziwi zwolennicy Trumpa”. The Saker (bloger-analityk) widzi światło w tunelu: „Chociaż neokoni złamali Trumpa, to nie powstrzymają bratobójczej walki wewnątrz amerykańskiej plutokracji. (…) Imperializm zginie, zdyskredytowany i znienawidzony przez tych, którym przyjdzie przeżyć nadchodzący upadek zbudowanego w USA Anglosyjonistycznego imperium”. Stephen M. Walt (współautor książki o lobby żydowskim w USA) wskazuje na nieprzygotowanie Trumpa do przejęcia tak istotnego odcinka jak polityka zagraniczna, na brak ludzi, na słabość tych, którzy są. Ostrzega przed propozycjami Toma Friedmana z „New York Times”, aby Trump dokonał rozbioru Syrii. Jack Matlock, były ambasador w ZSRR (1987-1991) tłumaczy, że nie ma nic zdrożnego w kontaktach z przedstawicielami innych krajów, tak ważny dla USA kraj jak Rosja nie jest tu żadnym wyjątkiem, to normalna praktyka dyplomatyczna.
Podsumujmy ten krotki przegląd słowami Pata Buchanana: „Porzucenie – jak się wydaje – przez prezydenta Trumpa antyinterwencyjnej polityki zagranicznej jest wielką niespodzianką jego pierwszych 100 dni, i to najbardziej złowieszczą. Każda nowa wojna może nadwyrężyć mandat Trumpa i zniszczyć jego prezydenturę. Trump nie nazywa już NATO „przestarzałym”, ale umieszcza wojska amerykańskie w pobliżu Rosji, w krajach bałtyckich i we wschodnich Bałkanach. Rex Tillerson, odznaczony rosyjskim Orderem Przyjaźni, ostrzega teraz, że USA nie zniesie sankcji wobec Rosji, dopóki ta nie wyjdzie z Ukrainy. Jeśli Tillerson nie blefuje, wykluczy to jakiekolwiek zbliżenie podczas jego prezydencji.
Bo ani Putin, ani żaden jego następca nie mogą oddać Krymu i przetrwać. Co się stało z Trumpem z 2016 r.? W którym momencie roszczenia Kijowa do Krymu stały się dla nas bardziej kluczowe, od opartych na współpracy relacjach z uzbrojoną w broń nuklearną Rosją? (…) Czy zastanawiamy się nad tym, dokąd zaprowadzi nas demonizowanie Putina i ostracyzm wobec Rosji?”
Obecnie Trump próbuje przenosić swoje działania na Daleki Wschód. Umizgi do Tajwanu poszły szybko w zapomnienie (można zapytać, po co to było; pozostało wrażenie braku profesjonalizmu). Teraz Chiny są głównym sojusznikiem i partnerem w sprawie koreańskiej. A i tu trzeba być wysoce ostrożnym i zadać pytanie, czy i po co angażować się w sprawę dynastii Kimów. Dawno temu napisałem, że Korea Płn to państwo-folwark jednej rodziny, której celem jest utrzymanie władzy. Dopóki ktoś nie zagrozi jej istnieniu nikogo nie zaatakuje, tylko będzie prężyć muskuły. Posiadanie choćby technologicznie zacofanej broni atomowej czyni dokonywanie interwencji w Korei zupełnie nieopłacalnym. Pozostaje oczywiście problem moralny z północnymi Koreańczykami, niemniej, z dochodzących stamtąd wieści, nie mamy już do czynienia z głodem lat 90-tych, a chłopi uzyskali nawet możliwość zachowania dla siebie 70% płodów (wcześniej nic) i handlu nimi.
Nie wydaje się, aby zachowanie Trumpa można było sprowadzić z jednej strony do oszustwa, do swoistego żartu ze swoich wyborców, z drugiej zaś, do jakiejś przemyślanej strategii wyprowadzenia w pole swoich przeciwników na gruncie amerykańskim. Po prostu zderzył się z rzeczywistością, z Deep State. Nie wydaje się też, aby człowiek o jego temperamencie pogodził się z porażką już po stu dniach pełnienia urzędu. Musi jednak uważać, aby nie przekroczyć granicy poza którą zostanie już tylko rzeczywistą marionetką w rękach War Party. Lekkomyślne wydanie kolejnego rozkazu ataku w tym czy innym rejonie świata może uruchomić lawinę zdarzeń, nad która trudno będzie zapanować. Ostra krytyka Trumpa w wykonaniu dotychczasowych zwolenników nie jest w moim przekonaniu jeszcze ostatecznym wypowiedzeniem poparcia, lecz raczej krzykiem otrzeźwienia.