Gdy pod koniec sierpnia, na jednym z portali, starałem się pokazać niejasne społecznie zjawisko, mające miejsce w dziejowo bliskiej nam Białorusi, to wówczas od ponad dwu tygodni byliśmy widzami spektaklu telewizyjnego, czy też medialnego w szerszym ujęciu, który można było określić słowami „Zaprowadzamy demokrację na Białorusi”. To był spektakl przeznaczony głównie dla Polaków, zwłaszcza dla tych, którzy nie są obeznani z historią i nie rozumieją istoty geopolityki. Trudno dociec, dlaczego polska klasa polityczna – i to bez względu na preferencje polityczne – uczestniczyła w tym wielce nieodpowiedzialnym przedstawieniu, które obnaża w wielkiej skali jej własną niekompetencję w rozumieniu i postrzeganiu polityki.
Wyjaśnijmy sobie zatem szereg podstawowych zagadnień. Po pierwsze: każda polityka musi być realistyczna. Po drugie: nie powinna odbić się rykoszetem i uderzyć w nas samych. Po trzecie: musi być uczciwa w stosunku do tych, którzy są przedmiotem realizowanej polityki.
Odnosi się wrażenie, że Białorusini w działaniach polityków europejskich są raczej mięsem armatnim czyichś planów, niż podmiotem kształtującym własną tożsamość. To co widzimy od sierpnia, patrząc na podsuwane nam obrazy, to raczej radosne, wspólne spędzanie czasu w ostatnich tygodniach odchodzącego lata, i w rzeczywistości brak obawy, że zgromadzeni, stojący lub maszerujący, zostaną za chwilę zmasakrowani. W pierwszych dniach operatorzy starali się wychwytywać wszelkie możliwe sekwencje stosowania przemocy przez siły porządkowe Białorusi. Montażyści dużo się starali, inni doprawiali to sosem opowieści o katowaniu uczestników manifestacji i o zaginionych demonstrantach. Ale dla rozsądnego obserwatora nie było w tych obrazach nic, czego byśmy nie mogli zobaczyć w relacjach z Paryża i z innych miast pięknej Francji. Niewątpliwie Żółte Kamizelki starały się znacznie więcej pokazać i otrzymywały też większe cięgi od francuskiej policji. Pacyfikowanie Żółtych Kamizelek było ulubionym tematem pokazywanym tygodniami przez Telewizję Polską, ale jakoś legalna władza we Francji nie upadła. W minionych latach telewizja białoruska zaś z lubością pokazywała niepokoje na ulicach polskich miast, zwłaszcza to co działo się w Warszawie. W ocenie białoruskich władz, to właśnie w Polsce policja rozprawiała się z demonstrantami i strajkującymi, gdy w tym czasie na Białorusi był spokój.
Za rządów Platformy Obywatelskiej rozpędzanie demonstrantów i zakazywanie, czy też rozwiązywanie wielotysięcznych marszów z polecenia władz lokalnych było na porządku dziennym. Każdego roku organizacja Marszu Niepodległości stała pod znakiem zapytania. Policja, utrzymywana z naszych pieniędzy, gazowała i polewała wodą uczestników marszu. Jedna z tych wielkich narodowych i patriotycznych manifestacji poddana została wyjątkowo perfidnym działaniom. Czy Polacy już naprawdę nie pamiętają o tym, że zatrzymywano dziesiątki, czy raczej nawet setki autokarów jadących do Warszawy, spisywano dokładnie wszystkich będących w danym autokarze a potem robiono jeszcze wiele, by te autokary nie dojechały na czas do Warszawy. Czy Polacy już nie pamiętają, że któregoś listopada pewna lewicowa organizacja zaprosiła niemieckich terrorystów z Antify, by ci na ulicach Warszawy ochoczo bili uczestników marszu, w tym członków grup rekonstrukcyjnych, czyli pasjonatów przeszłości?
A może warto odświeżyć sobie pamięć. Może warto przypomnieć sobie, jak to kilku policjantów i tajniaków kopało i katowało na ulicy pojedynczego uczestnika marszu. To wszystko jest na filmach. I to nie działo się w Mińsku! To było u nas, w Warszawie!
A w 2010 roku, czy codzienne wywożenie śmieciarkami świeżych kwiatów i jeszcze palących się zniczy z Krakowskiego Przedmieścia nie było aktem wrogości wobec Narodu polskiego?
To za rządów Platformy Obywatelskiej i w pierwszych tygodniach prezydentury Bronisława Komorowskiego, podległa pod Platformę Obywatelską, Telewizja Polska relacjonowała na żywo w nocy z 10 na 11 sierpnia (czyli w godzinach ciszy nocnej) chuligańskie i pełne bluźnierstw wybryki podpitych lewackich nienawistników, którzy ubliżali modlącym się katolikom przed Pałacem Prezydenckim, pluli na nich, popychali i rzucali w nich petami. I to, że podpici, młodzi zwolennicy Platformy Obywatelskiej przynieśli na Krakowskie Przedmieście solidny drewniany krzyż z przybitymi w kształcie krzyża puszkami po piwie „Lech”. To wszystko relacjonowała na cały kraj telewizja państwowa, zaś licznie zgromadzona policja, nie otrzymała żadnych poleceń, by zaprowadzić porządek!
Pod koniec sierpnia, stacje telewizyjne w Polsce pokazywały spokojną manifestację w Mińsku. Widać było stojących lub siedzących Białorusinów. A z drugiej strony spokojnych policjantów trzymających dłonie na postawionych na chodniku tarczach. Idylla. I tylko co pewien czas słychać było okrzyki, młodych w dużej mierze, Białorusinów: „Łukaszenko, odejdź”! I tak w trzecim tygodniu wyglądała rewolucja na Białorusi. A gdzie była w tym czasie ta ambitna kobieta, która rości sobie prawo do bycia prezydentem Białorusi? Czy jest wśród swoich?
Od tamtego czasu minęły trzy miesiące. Pora więc na pewien bilans relacji zewnętrznych w stosunku do Białorusi, także bilans odnośnie samej sytuacji w tym kraju. I musimy zbiorczo odpowiedzieć na trzy tezy postawione na początku tekstu. Przypomnijmy. Po pierwsze: każda polityka musi być realistyczna. Po drugie: nie powinna odbić się rykoszetem i uderzyć w nas samych. Po trzecie: musi być uczciwa w stosunku do tych, którzy są przedmiotem realizowanej polityki.
Trudno właściwie powiedzieć, jaka była w ostatnich latach polityka Polski w stosunku do Białorusi. Jedno jest pewne, zupełnie gubiąca w rozważaniach dłuższy przedział czasowy, nijaka, nieprzemyślana, także nie biorąca pod uwagę bardzo licznych polskich środowisk na tym terenie. Zresztą trudno powiedzieć cokolwiek pozytywnego o polskiej polityce zagranicznej w stosunku do Litwy, Białorusi, czy też Ukrainy w aspekcie wspierania w tych krajach żywiołu polskiego. W wypadku Białorusi, w przeciwieństwie do Litwy i Ukrainy, państwo polskie od lat wspiera działania propagandowe przeciwko Aleksandrowi Łukaszence. Ofiarą tych działań jest Związek Polaków na Białorusi, który od kilkunastu lat jest rozbity na dwie części, z których jedna jest uznawana przez państwo białoruskie, zaś druga traktowana jako stowarzyszenie nielegalne.
Polska włączyła się aktywnie – także udostępniając własne terytorium do nadawania – w funkcjonowanie stacji telewizyjnej Biełsat, która od lat zajmuje się dyskredytowaniem rządów Łukaszenki. Stacja ta nie jest uznawana na Białorusi za legalnie działającą i w związku z tym dziennikarze i wolontariusze tej stacji nie mogą mieć na terenie Białorusi żadnej akredytacji dziennikarskiej. Tymczasem dyrektor tej stacji Agnieszka Romaszewska-Guzy w czasie pobytu w Łodzi kilka lat temu twierdziła, że rząd polski powinien wyasygnować więcej pieniędzy na działalność Biełsatu oraz zlikwidować TVP Polonia, bo jest to kanał bez wartości, zaś zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przekazać dodatkowo na Biełsat. Rzeczą zastanawiającą jest fakt, że w całej tygodniowej ramówce Biełsatu są tylko dwie godziny programowe poświęcone Polakom żyjącym na terenie republiki białoruskiej, gdy środowisko polskie w różnym stopniu wynarodowione może sięgać nawet 20% populacji Białorusi.
Ciekawym aspektem jest także nadzwyczajne fetowanie w Polsce zupełnie przypadkowej kandydatki na urząd prezydenta Białorusi, kobiety bez charyzmy i bez własnego zaplecza, Świetlany Ciechanowskiej, która (poza kandydowaniem) znana jest tylko z dwu faktów, że jest żoną niedoszłego kandydata na prezydenta i ma z nim dzieci, oraz że po białoruskiej maturze studiowała na uniwersytecie język niemiecki i angielski. Trudno to uznać za jakieś nadzwyczajne predyspozycje do kierowania państwem o liczbie ludności zbliżonej do ludności Czech czy też Węgier, albo Grecji. Nie znamy także szerzej żadnego realnego programu białoruskiej opozycji, poza jedynym hasłem, by Łukaszenko odszedł.
Zdaje się, że coś na kształt kolejnej „kolorowej rewolucji”, tym razem zaplanowanej na terenie Białorusi, z wolna schodzi na boczny tor. Przynajmniej do wiosny. Społeczeństwo, które chce zmienić swój los ma trzy drogi wyjścia a są to: wygrane wybory, rewolucja lub emigracja. Słaba białoruska opozycja najprawdopodobniej nie jest w stanie wygrać wyborów parlamentarnych, nie jest także w stanie nakłaniać ludzi do buntu przeciwko władzy. Czy przywódcy białoruskich niepokojów – które dzisiaj w dobie komunikatorów społecznych można organizować z wielką łatwością, czy to we Francji, czy też w Polsce – zdecydują się na emigrację? Główna sprawczyni niepokojów na Białorusi, opuściła własny kraj w dniu wyborów, z mężem i z dziećmi przebywa w Wilnie i korzysta z poparcia tamtejszego rządu. Rzekomo obawiała się ludzi prezydenta Aleksandra Łukaszenko, ale niepokoje zarządziła, nim zamknięto lokale wyborcze. Prezydent Łukaszenko dysponuje bez wątpienia lepszym zapleczem oddanych ludzi, niż obecny rząd polski, co w Polsce było ostatnio widać na ulicach polskich miast, aczkolwiek wiele demonstracji w Polsce zostało rozpędzonych bardzo skutecznie a nawet brutalnie, zatrzymano u nas lub aresztowano także setki osób.
Aspekt migracyjny jest interesujący także w odniesieniu do Białorusi, gdyż w przeszłości – w XIX wieku – opuszczenie rodzinnego kraju było bardziej cenione, niż walka z władzą. Tak w Europie wyludniły się między innymi Niemcy (jeszcze przed zjednoczeniem w 1871 roku), czy też Włochy. Taką drogę wybrali Irlandczycy począwszy od 1840 roku. Czy zrobią to Białorusini? Polska, Litwa i Ukraina nęcą ewentualnych chętnych, ale zapytajmy kogo zapraszają. Otóż wyłącznie ludzi wykształconych, ewentualnie studentów. To typowy drenaż mózgów, stosowany przez wiele państw od dawna. Przykładowo Kongres Stanów Zjednoczonych sto lat temu – w 1922 i 1924 roku – przyjął takie właśnie regulacje. Wykształcenie i fach. Czy władze Polski, Litwy i Ukrainy postępują uczciwie? Władze Litwy w 1918 roku wykreśliły na mapie spory obszar, nie tylko z Wilnem, ale też m.in. z Grodnem i Lidą. W tak zaplanowanym obszarze państwa Litwini (w rzeczywistości Żmudzini) sięgali ledwie 40 % ogólnej populacji. Ich plany wówczas nie wyszły. W ostatnich latach z Litwy wyjechało 0,5 mln mieszkańców. Teraz potrzebują każdego nowego osadnika. Tak zwani Białorusini są osadnikiem idealnym. Ukraińcom nie można wierzyć. To państwo bez historycznych granic z zakusami na terytoria leżące w granicach Polski i Białorusi. Marzenia Ukraińców o przyłączeniu fragmentów Polski pojałtańskiej aż po Podlasie i dużych obszarów białoruskiego Polesia nie są żadną tajemnicą. Osobiście nie wierzę, by nastąpiła znacząca migracja z Białorusi do innych krajów. Jeżeli nastąpi to raczej do Polski, która dla Białorusinów jest kulturowo i językowo najbardziej zbliżona i do tego oba kraje mają wiele wspólnych i nie kontrowersyjnych w narracji postaci. I także z powodu dużej zachęty, także finansowej, ze strony rządu Mateusza Morawieckiego.
W Polsce w mediach można o Białorusi właściwie mówić, co tylko się chce, gdyż zapewne 95% mieszkańców Polski niewiele wie o swoim najbliższym wschodnim sąsiedzie. Rząd Polski, analizując sytuację na Białorusi a także w Polsce, powinien mocno zastanowić się nad dotychczasową niechętną – a momentami wręcz wrogą – polityką wobec Białorusi. Niczego na niej nie zyskujemy, zaś w wypadku hipotetycznego odsunięcia Łukaszenki od władzy, niczego od ewentualnej nowej władzy nie uzyskamy. Świat po Łukaszence może być jedynie terenem wpływów niemieckich, rosyjskich z domieszką francuskich i chińskich. Proporcje są bez znaczenia. Ewentualne polskie wpływy będą marginalne, czyli praktycznie żadne.