Czy na naszym skołatanym konfliktami i rozrywanym wojnami globie da się zbudować sprawiedliwe społeczeństwo, gdzie nie byłoby wojen, gdzie panowałoby prawo, gdzie człowiek mógłby realizować samego siebie w zgodzie z odwiecznymi prawami natury, a więc prawami Bożymi? Wprawdzie nikt tego jeszcze nie dokonał, ale dlaczego nie podjąć takiej próby? Przynajmniej stworzyć modelową społeczność. Jak to osiągnąć? Należałoby spełnić dwa warunki, po pierwsze znaleźć lud żyjący na etapie kultur pierwotnych, czyli taki, który by jeszcze nie był skażony europejskością oraz – drugi warunek – by ten lud można było formować w oparciu o zasady Ewangelii ze stopniowym dawkowaniem im tego, co Europa wypracowała jako dobre, wartościowe, pozytywne.
Tak rzecz widzieli przybyli do Ameryki w XVI wieku ojcowie jezuici. Zanim przystąpili do realizacji tej wizji w pierwszych latach XVII wieku, od kilkudziesięciu już lat przemierzali nieogarnione obszary zamorskich dominiów Hiszpanii, zarówno te w odniesieniu do Meksyku, dokąd dotarli w 1572 roku, jak i te z Ameryki Południowej, gdzie zjawili się już w 1549 roku, a więc jeszcze za życia założyciela Towarzystwa Jezusowego, Ignacego Loyoli. Na miejscu przekonali się, że ci Indianie, którzy stworzyli wysoki poziom rodzimych kultur przed przybyciem białego człowieka, a więc Mexikowie, Mistekowie, Zapotekowie, Majowie, Inkowie, są skłonni do przyjęcia chrześcijaństwa i łatwiej akceptują zdobycze europejskiej cywilizacji. O wszczepienie ich do kręgu ludów cywilizowanych, przez co w XVI wieku rozumiano przede wszystkim proces włączania ich do społeczności Kościoła, zadbali już franciszkanie, dominikanie i augustianie, trzy misyjne zakony, które od pierwszych dekad XVI wieku metodycznie, systemowo i całościowo pracowały na niwie propagowania wiary katolickiej. Jezuitom, którzy do Ameryki przybyli ostatni jako zakon misyjny, przypadły ludy o bardzo niskim poziomie rozwoju, ludzie chodzący bez odzienia, praktykujący sakralny kanibalizm, toczący permanentne wojaczki z sąsiadami, nieuprawiający roli, często nieznający nawet ceramiki, niewznoszący żadnych świątyń swym bóstwom, żyjący po lasach w rozproszeniu. Po kilkudziesięciu latach nieudanych prób podejmowanych w różnych rejonach Amazonii, także nad Jeziorem Titicaca, gdzie jezuici założyli pierwszą modelową misję w miejscowości Juli w oparciu o Indian języka keczua, udali się w rejon trzech potężnych rzek Urugwaju, Paragwaju i Parany.
Natrafili tam na mieszkających w niedostępnej dżungli Guaranów, na ogromnie liczny lud o wielu skoligaconych między sobą plemionach, na Indian, których po pierwszych kontaktach zakwalifikowali ojcowie jako tych, którzy są przyjaźnie usposobieni do Białych i rokują nadzieję na przyjęcie wiary chrześcijańskiej. Wszak zamartwiano się, jak wyrwać tych ludzi z okowów pogaństwa? Jak pchnąć ich na wyższy poziom rozwoju? Jak w końcu zbawić ich dusze, bo przecież – jak rozumiano – poza Kościołem nie ma zbawienia.
Rok 1610 otworzył rozdział nieznanego wcześniej na naszym globie eksperymentu, Świętego Eksperymentu, jak w XVIII stuleciu nazwano podjęte przez jezuitów dzieło budowania w oparciu o Indian Guarani sprawiedliwego i chrześcijańskiego społeczeństwa. W teren ruszyli pierwsi ojcowie, w parach po dwóch. Warto przytoczyć imiona tych nieustraszonych, oddanych bez reszty Indianom apostołów ludów dżungli: Roque González i Vincente Griffi, Marcial de Lorenzana i Francisco de San Martin, Simon Maceta i José Cataldino. Do nich dołączali z czasem inni. Zasługa w tym wszystkim stoi po stronie rozumnego, przewidującego, światłego i stojącego murem za Indianami prowincjała jezuitów, Diego de Torresa, który z Peru kierował dobrze przemyślaną akcją misyjną.
W pierwszej kolejności chodziło o przekonanie tubylców do życia osiadłego w ramach wiosek misyjnych, pueblos, zwanych później reducciones od słowa reducir, oznaczającego doprowadzenie Indian do życia w warunkach cywilizowanych. Pomysł ten pojawił się na długo przed powstaniem Towarzystwa Jezusowego, bo już na wyspie Hispanioli – dziś Haiti i Republika Dominikańska – u samych początków kolonizowania wysp karaibskich, w 1503 roku. W tym duchu poszły później rozporządzenia królów hiszpańskich, Karola I i jego syna Filipa II, którzy wystawiali odpowiednie rozporządzenia, tzw. ceduły.
Niemniej za ideologa redukcji jezuickich uznać należy Antonia Ruiza de Montoję, wybitnego jezuitę, urodzonego już w Limie w drugim pokoleniu po podboju Peru, autora znakomitej kroniki Podbój duchowy. Przekonywał on dwór królewski, bo w tej sprawie wybrał się do Hiszpanii, że Indianie mają być traktowani jako ludzie wolni, by byli wartościowymi obywatelami zamorskiej Hiszpanii, by można było wprowadzić pojednanie między ludnością autochtoniczną a napływową z Europy i budować na fundamencie wzajemnego porozumienia zgodne społeczeństwo, owszem – wielokulturowe. Nie wolno przystępować do próby uczynienia z Indian Europejczyków. Należy uszanować ich odrębność, mentalność, usposobienie, tradycje i języki. I trzeba dać im wiarę w prawdziwego Boga. W tym duchu wyrażał się człowiek w XVII wieku, kiedy Europa spływała krwią wojen religijnych i nie dorastała do podobnych konstatacji.
I tak to wspaniałe dzieło trwało do roku 1767, do wielkiej katastrofy. Pomimo niewyobrażalnych trudności, głównie ze strony bandeirantes, obecnie brazylijskich bohaterów, którym w Brazylii stawia się pomniki, wtedy okrutnych łowców cywilizowanych już Indian, by obrócić ich w niewolników do pracy w latyfundiach brazylijskich, redukcje rozwijały się w sposób lawinowy. W XVIII wieku było ich trzydzieści, wspaniale urządzonych i funkcjonujących, zasobnych, niezależnych ekonomicznie, wyprzedzających o dziesięciolecia rozwój miast hiszpańskich, jak choćby Buenos Aires, które w porównaniu z choćby jedną z nich było zapyziałą wioską aż do początku XIX wieku. Mieszkało w nich blisko 200 tysięcy ochrzczonych i cywilizowanych Indian.
I to wielkie dzieło w jedną lipcową noc 1767 roku unicestwiono na skutek aresztowania jezuitów i ich deportacji z zamorskich dominiów Hiszpanii. Stała za tym polityka ówczesnych władców, tzw. oświeceniowych, głównie podstępnej Portugalii, którą w tym czasie prowadził cyniczny, bezduszny i okrutny markiz Pombal, twórca i główny propagator antyjezuickiej propagandy.
O tym wszystkim napisałem w książce wydanej w 2015 roku: o powstaniu redukcji, o procesie cywilizowania i chrystianizowania Indian, o ich wspaniałym rozwoju, o ich zdumiewających osiągnięciach, także artystycznych, wreszcie o zniszczeniu szlachetnej idei, która nie była utopią, lecz realnie funkcjonującą rzeczywistością. Zbyt wiele mocy sprzysięgło się przeciwko temu wspaniałemu dziełu, by mogło się ono wówczas powieść. Może głównie dlatego, że było udaną próbą zbudowania społeczności na fundamentach Ewangelii. Książka rozwija temat, zasygnalizowany przez wspaniały, faktograficznie obiektywny film „Misja” w reżyserii Rolanda Joffé, z porywającą muzyką Ennio Morricone.
I co z tego pozostało do naszych czasów, z tych 30 misji? Może jakaś architektura? Jakieś zabytki? Może jakieś dzieła artystyczne? Piszę o tym w kontekście trzech kulturowych podróży, także o charakterze fotograficznym i dokumentalnym, jakie podjąłem w rejon, gdzie zbiegają się granice współczesnych nam państw: Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Ale i Boliwii, bo i tam dotarli jezuici, zakładając w przepięknej Chiquitanii kolejne misje, które miały więcej szczęścia, bo przetrwały po dziś dzień w postaci jakże urokliwych kościołów o jedynej w swoim rodzaju architekturze, nigdzie indziej na świecie niepowtórzonej.
Jan Gać