Jacek Kędzierski – „Dzik” w „lesie”, „Dzik” w kinie…

Wydawało się, że ukazywanie „polskiego lasu zbrojnego” współcześnie w kinematografii polskiej nie ma już sensu, bo wszyscy pamiętają dialog z filmu „Miś”: „Wiesz jak było! Była wojna! Pięć lat wojny, pięć lat okupacji. Hochwander: Dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, robię dwudziesty dziewiąty.” Była wojna, była okupacja, a po niej mnóstwo filmów o niej, jak mawiał przyjaciel prezesa Ochódzkiego, a jednak… Przez lata czułem niedosyt. Brakowało mi dobrego filmu o partyzantce leśnej, tej akowskiej, no bo „Hubal” to partyzantka powrześniowa, zaś „Barwy walki” to zakazane dziś „moczarowe rewiry”. Na film akowski nie było w Polsce klimatu. Ekranizację opowiadania Janusza Krasińskiego „Haracz szarego dnia” z 1983 r. odebrałem jako reżimową, „pronowską” propagandę, mającą na celu zohydzenie młodzieży stanu wojennego rozwijającej się wówczas „konspiry”. Nie bardzo też interesowała mnie wydana 40 lat temu przez Instytut Wydawniczy PAX książka E. Wawrzyniaka „Na rubieży Okręgu AK Łódź. Zarys dziejów Inspektoratu Rejonowego i Podokręgu AK Piotrków Trybunalski”.

Wszystko wskazuje na to, że w polskiej kinematografii może pojawić się „nowa fala” kina wojennego. Przyczyni się do tego działalność wydobywcza IPN-u. Fala ta może być podwójna: posiadać nurt akowski i nurt niezłomnych/wyklętych. W pierwszym nurcie sytuuje się „Dzik”, w drugim „Historia Roja – w ziemi słychać lepiej”.

Na film „Dzik”, którego łódzką premierę z udziałem duetu reżyserskiego Wenta – Chojecki, zafundowała mi w tegoroczne ostatki pro-lifowa fundacja wybrałem się z wielkimi nadziejami i oczekiwaniami i nie zawiodłem się. Film przewyższa o kilka poziomów „Historię Roja”, która była dla mnie wielkim rozczarowaniem. Serce z ogromu wzruszenia chce pęc, a rozum dostał sporą porcję do przemyśleń. Jest to bowiem film, po którym patriota struny uczuć ma naprężone do granic wytrzymałości, zaś narodowcowi po głowie tłucze się pytanie: „Boże, po co to wszystko?”. Tego drugiego doznałem po projekcji „Historii Roja”.

Twórcy tego arcydzieła, jak sami powiedzieli, „poszli w hybrydę dokumentalno-fabularną”, co podnosi jego wartość. Prócz obrazu „partyzanckiej doli” otrzymujemy „historię żywą” – relację żyjących jeszcze świadków wydarzeń z ostatnich miesięcy okupacji, uwiarygodnioną owocami kwerendy dokonanej w ipeenowskich zasobach. To dzięki ich wydobyciu oraz inwencji twórczej duetu reżyserskiego udało się „Dzika” przenieść z „lasu” do sali kinowej. Za to póki co nikt jeszcze nie otrzymał złamanej złotówki.

Rzecz działa się na ziemi rawskiej, jesienią 1944 r. W tamtejszych lasach i wsiach działał oddział „Dzik”, funkcjonujący w ramach okręgu łódzkiego Armii Krajowej. Od sierpnia 1944 r. dowództwo OP „Dzik”, liczącego około 40 żołnierzy objął por. Henryk Sieczkowski „Władysław”. Tymczasem, tomaszowskie gestapo za punkt honoru obrało sobie likwidację tego właśnie oddziału. Smaku całej sprawie dodaje okoliczność, że tamtejszy „jakiśtamfuhrer” to przedwojenny mieszkaniec Tomaszowa Mazowieckiego i podówczas piłkarz tamtejszej Lechii. By uporać się z wrogiem opracowuje plan odwrotny do ”przygód Klossa”. Do oddziału partyzanckiego ma przeniknąć jego człowiek, a po rozpracowaniu powrócić do macierzystej placówki gestapo. O akowska naiwności! Ten przebieraniec, podający się za Holendra, zostaje do oddziału dzika przyjęty i z zadania wywiązuje się wzorowo, niczym „kapitan Kloss”. Myślący człowiek zadaje sobie pytanie, jak można było przyjąć kogoś takiego do oddziału. O, naiwności, o, głupoto! W wyniku zorganizowanej przez gestapo obławy, 27 listopada 1944 r. po siedemnastogodzinnej walce oddział został rozbity, zaś 25 partyzantów poległo. Co gorsza, dotkliwe reperkusje spadają na tamecznych chłopów. Wybrani przez gestapowców, w tym także kobieta, matka niemowlęcia, zostają aresztowane i albo zamęczone w tomaszowskim Zapiecku albo przewiezione go znanego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Serce patrioty wyje z bólu, widząc te bestialskie wyczyny niemieckich oprawców. Rozum zadaje sobie pytania: „po co to wszystko na pół roku przed końcem wojny?”, „czy można było tego uniknąć?”. Oddział partyzancki sprawia wrażenie „dzieci we mgle”, nie zdających sobie sprawy z tego, że woal mgły skrywa rozszalałą, gestapowską bestię. Świadomość końca tysiącletniej niemieckiej III Rzeszy, wściekłość tej bestii potęgowała. Za klęski frontowe odgrywała się na „chłopakach z lasu” i wieśniakach. Również ludność tych mazowieckich wiosek nie zdaje sobie sprawy z czyhających na nią zagrożeń. Można również zadać sobie pytanie, gdzie dowództwo AK i dlaczego, po klęsce powstania w Warszawie nie wydało rozkazu zaprzestania partyzantki, tym bardziej, że teraz, w pasie przyfrontowym Niemcy dysponowali znacznie większymi siłami niż w minionych latach okupacji i mogli je wykorzystać, by rozprawić się z „chłopcami z lasu”.

Po wojnie i Londyn negatywnie oceniał działania „lasu”. Kiedy Niemcy zajęli jedną z kanałowych wysepek, Londyn radiową drogą wezwał ludność do niepodejmowania jakichkolwiek działań z kategorii oporu wobec okupanta. Inaczej względem okupowanej Polski. Tu, za pośrednictwem delegatur rządu emigracyjnego na kraj posyłano młodzież „do lasu” i zbrojono. Po co? Po to, by stała z bronią u nogi, lecz prędzej, czy później padła ofiarą niemieckich działań, by naród wykrwawiał się.

W trakcie pofilmowego spotkania z duetem reżyserskim ktoś z sali wspomniał Hubala, nie bez kozery, jako że mjr Dobrzański operował na początku okupacji na pobliskich terenach. Wiadomo było, jak z kończył. To dziwne, że z jego śmierci nie wyciągnięto wniosków. Mało było klęski Hubala, trzeba było klęski Dzika, by czara cierpień narodu wypełniła się po brzegi.

Ktoś inny z sali napomknął bezmyślnie, że to co ukazywał film, to nic, w porównaniu z tym, co nastąpiło po oswabadzającym Polskę z okupanta niemieckiego przejściu frontu. Wtedy rzekomo dopiero na dobre miała rozpocząć się gehenna i hekatomba narodu polskiego. Obawiam się, by drugi nurt nowej generacji polskiego kina wojennego nie został zatruty, przez taki właśnie bezmyślny dyskurs, przez przedstawianie ubeków i kabewuowców jako potworów, gorszych od gestapowców. Niewątpliwie zajmowali się oni wyiskiwaniem „leśnych chłopaków” z „polskiego lasu”, niewątpliwie skazywano ich i więziono albo też zabijano ale już represji nie kierowano ku ludności cywilnej, jak to znakomicie przedstawiono w filmie „Dzik”. Nie chciałbym, by polskie kino wojenne nowej fali zatrute było myślą, że owszem, Niemcy byli zagrożeniem dla narodu polskiego, ale po stokroć większym, a nawet porównywalnym był sowiecki system powojenny. Póki co, żyli w nim i koi rodzice i ja spędziłem „dzieciackie” i młodzieżowe lata, bez żadnego uszczerbku, czy też urazu. Tymczasem, z racji okupacji niemieckiej straciłem obydwu dziadków.

Film znakomicie ukazuje okrucieństwo niemieckiego gestapo, gotowego do samego końca swojego panowania znęcać się i mordować Polaków, ewentualnie wystawiać skierowanie do któregoś z niemieckich obozów koncentracyjnych.

Tymczasem, z wielkimi nadziejami oczekiwać będę już zapowiedzianych, kolejnych dzieł duetu reżyserskiego Wenta – Chojecki.

DZIK. Film dokumentalno – fabularyzowany. Polska 2017 r.
Reżyseria: Damian Wenta, Łukasz Chojecki
W rolach głównych: Daniel Chryc, Piotr Wątroba, Patrycja Szczepanowska, Adam Machalica, Filip Opania