Właśnie mamy do czynienia z kolejną odsłoną dziwnej wojny Zachodu z Rosją z wykorzystaniem pseudo-państwa jakim jest Ukraina (w istocie, to marionetkowy twór międzynarodowych lichwiarzy, istniejący tylko dzięki nim). Jaka jest przyczyna, że to właśnie teraz?
Po pierwsze – za długo było cicho na kierunku ukraińskim i pojękiwania pacynek od Poroszenki zaczęły być odbierane, jako żałosne zaklinanie rzeczywistości, nawet na Zachodzie. Przy okazji warto zbadać, czy nie ma jakiejś prawidłowości w cyklicznym podkręcaniu pod hasłem „agresywna polityka Rosji”. Trochę spokoju – Aleppo, trochę spokoju – Skripal, trochę spokoju – „atak chemiczny” wspieranego przez Rosję Asada, trochę spokoju – „dowody” na rosyjską odpowiedzialność w sprawie samolotu malezyjskiego, trochę spokoju – eskalacja przez Rosję (bo naturalnie wyłącznie Rosja może eskalować) konfliktu na Ukrainie. To wszystko dzieje się, bo nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go.
Po drugie – zbliżające się – 31 marca 2019 r. – wybory prezydenckie na Ukrainie. Poroszence strach zajrzał głęboko w oczy i albo – przedłużając stan wojenny wprowadzony na razie do 25 stycznia 2019 r., odwoła wybory i będzie bezterminowym prezydentem czasu wojny, albo – chce zawładnąć notowaniami, jako obrońca ojczyzny. Wg sondażu z sierpnia 2018 r. Poroszenko cieszy się poparciem zaledwie 5,3% wszystkich uprawnionych do głosowania na Ukrainie, 6,8% tych, którzy zamierzają wziąć udział w wyborach zaś 8,3% tych, którzy zamierzają głosować i są zdecydowani odnośnie swego kandydata. Stawia to Poroszenkę na dopiero piątym miejscu pośród potencjalnych kandydatów za liderką Julią Tymoszenko (wartości odpowiednio – 11,1%, 14,4%, 17,7%) oraz Anatolijem Hrycenką, Jurijem Bojko (kandydat tzw. prorosyjski) i Ołehem Laszko. Ponadto Poroszenko miał w sierpniu najwyższy antyrating, czyli elektorat negatywny, na poziomie ponad 50%, co stawia go w bardzo trudnej sytuacji gdyby nawet wszedł do drugiej tury. Broszura Ośrodka Studiów Wschodnich Wybory prezydenckie na Ukrainie 2019, komentuje sytuację Poroszenki (przed incydentem kerczeńskim) następująco: „Obecne niskie poparcie społeczne dla prezydenta wynika częściowo z nadmiernie rozbudzonych po rewolucji godności oczekiwań społecznych, a częściowo z niezrealizowanych obietnic oraz skandali korupcyjnych, w które zamieszani są jego najbliżsi partnerzy biznesowi. Tym samym bez nowego, niezaprzeczalnego sukcesu szanse prezydenta na reelekcję będą niewielkie.(…) Choć Poroszenko stara się przekonać USA i UE, że jest najlepszym gwarantem utrzymania proreformatorskiego kursu, jego wiarygodność topnieje, a język zachodnich partnerów wobec Kijowa staje się coraz ostrzejszy. (…) Stąd, choć jest to teraz mało prawdopodobne, nie można wykluczyć, że na przełomie 2018 i 2019 roku ogłosi on rezygnację ze startu w wyborach”.
Po trzecie – rozpętanie kolejnej histerii może dodatkowo służyć przykryciu podanej dosłownie chwilę wcześniej przez Rosję informacji o ataku chemicznym popieranych przez USA rebeliantów w Syrii. Już widać, że informacja ta utonęła w medialnym wrzasku związanym z incydentem kerczeńskim.
Obserwujemy rozkręcającą się machinę propagandy. Co do meritum, sprawa jest zupełnie jasna – Morze Azowskie do tej pory było wykorzystywane przez jednostki ukraińskie i nic się nie działo, wobec tego posłużono się prowokacją i wpłynięto na wody terytorialne Rosji, które Ukraina co prawda uznaje za swoje, bo chodzi o Krym, ale jakoś do tej pory tego nie czyniła; zatem cel prowokacyjny jest zupełnie oczywisty. W sytuacji konfliktu i odmiennego uznawania przynależności danych terytoriów albo uznaje się status quo, którego własnymi siłami nie można zmienić, a nikt z zewnątrz nie kwapi się do udzielenia realnego wsparcia albo prowokować, czyli nagle zachowywać się wbrew status quo, choćby żadne okoliczności tego nie uzasadniały. Jest to sytuacja analogiczna do ataku Gruzji na Abchazję i Osetię Płd w 2008 r., gdzie również istniało (i istnieje do dziś) określone status quo, którego nie był władny zmienić żadnym samodzielnym atakiem Saakaszwili. Podejmując atak dokonał prowokacji, licząc być może na wsparcie USA (którego nie otrzymał).
Po spokojnym początku, już jesteśmy zarzucani kretyńskimi tytułami – „kolejna agresja Rosji”, „staranowany okręt ukraiński”, „Rosja atakuje ukraińskie okręty” itp. Cóż, trzy okręty, to tak jak tutaj dwa małe kutry i holownik z 23 marynarzami załogi łącznie, jak również dwa lotniskowce i fregata rakietowa z 5 tysiącami marynarzy na pokładzie, ale „trzy okręty” brzmią w propagandzie tak samo bez względu na ich wielkość. Jak zwykle obowiązuje tylko jedynie słuszna wersja Ukrainy, jak powszechnie wiadomo, słynącej z prawdomówności. Nie wiadomo natomiast czy śmiać się, czy płakać, kiedy MON Ukrainy mówi, że wszystkie jednostki floty Ukrainy wyszły w morze i że są przygotowane do odparcia morskiej agresji Rosji… Ja bym raczej obawiał się, gdyby w ogóle miało dojść do jakiegoś wypłynięcia floty ukraińskiej naprzeciw flocie rosyjskiej o to, żeby następny news medialny nie brzmiał „wszystkie jednostki floty ukraińskiej wyszły w morze, część nie wróciła, bo przeszły na stronę rosyjską”.
W Polsce już gorące głowy wyskoczyły z leży przedzimowych i podkręcają. Fanatyczna banderówka Oksana Zabużko wypomina Polakom pamięć o Wołyniu i nawołuje do zapomnienia o nim w obliczu nowego Hitlera – Putina. Jak to łatwo przychodzi dzisiaj rzucać absurdalne hasła – gdyby Putin był Hitlerem, p. Zabużko byłaby już tylko atramentowym wspomnieniem we wzorowo prowadzonym zresztą (po niemiecku!) rejestrze zlikwidowanych więźniów jakiegoś kacetu. Aż się wierzyć nie chcę , jak ten Wołyń przeszkadza i drażni neobanderowców. Tak, mieliby Polaków na tacy, i już by nawet bez Ukraińców biegli z widelcem na Rosję, a jednak nie biegną. To musi boleć. Jednak w bezczelnych głowach banderowców brak jest elementarnego zrozumienia, że co prawda Polacy zachowywali się wielokrotnie głupio wobec Rosji, ale wiedzą, że to nie Rosja przemieniła – nadal w Polsce uwielbiany Lwów – w miasto Bandery i jego zbirów. I to nie Rosja w tym symbolu polskości rządzi. Łatwo jest podpuszczać słabsze głowy polskie (teraz też się takie znajdą), ale trudniej wytłumaczyć, że ta współczesna, najskrajniej antykomunistyczna i antysowiecka Ukraina bez mrugnięcia okiem uważa za swoje, ziemie zdobyte, jakby nie patrzeć, przez Stalina, na Polsce, Węgrach, Czechosłowacji (Słowacji) i Rumunii, a polski Lwów (ten zbudowany i lokowany w innym miejscu od pierwotnego przez Kazimierza Wlk.), uważa za okupowany przez 600 lat przez Polskę, nie mówiąc już o kulcie najkrwawszych zbrodniarzy z OUN/UPA i wychowywaniu w tym kulcie (a co za tym idzie w patologii) obecnej młodzieży ukraińskiej. To dla takiej Ukrainy zdaniem bezczelnej p. Zabużko mamy rzucać wszystko i robić wyprawę na Moskwę. Jest to najczystsza paranoja.
Należy się martwić zwłaszcza reakcją Prezydenta RP, który w swej bezalternatywnej miłości do Ukrainy pisze (jeszcze przed incydentem) list do władz w Kijowie o „Wielkim głodzie”, w którym pochyla się nawet nad wybranymi przykładami losów indywidualnych. Czy napisał kiedyś podobny list o zbrodniach UPA i o ludobójstwie banderowskim ze wskazaniem przykładów konkretnych polskich rodzin? Pytanie retoryczne. Za to propaguje błędną tezę o rusyfikacji Ukrainy przy okazji tej akcji. Dobrze by było, aby otoczenie p. Prezydenta wiedziało, że ludzie zamieszkujący tzw. Ukrainę w czasach carskich nie byli uważani za żadnych Ukraińców, tylko co najwyżej za Małorusów, lub po prostu Rosjan. To dopiero władza bolszewicka przeprowadziła w latach 1923-29 przymusową ukrainizację tych terenów i ludności. Są na ten temat publikacje naukowe, ale żeby nie pisać o „zbrodniach Rosji Sowieckiej i chęci zniszczenia ukraińskiej tożsamości narodowej” wystarczy sięgnąć do Wikipedii. Oto stosowny fragment: „W 1923 XII Zjazd Partii, pod wpływem stanowiska jej najwyższych władz, zdecydował o przyjęciu wobec nierosyjskiej ludności Związku Radzieckiego polityki korienizacji (sięgania do korzeni). (…) Polityka ukrainizacji przybrała – na tle podobnych działań wobec innych narodów ZSRR – szczególnie szeroki zakres”. Szczególnie intensywną politykę ukrainizacji partii, administracji, oświaty, prasy i kultury, prowadził od 1925 r. Łazar Kaganowicz. Kilka danych: w 1927 r. języku ukraińskim załatwiano 70% spraw urzędowych (w 1925 – 25%), w 1929 83% szkół podstawowych i 66% średnich prowadziło zajęcia w języku ukraińskim; liczba książek drukowanych w języku ukraińskim wzrosła z 29% w 1922 do 77% w 1931, zaś pism periodycznych – z niecałych 30% w 1922 do 88% na początku kolejnej dekady. Emigracyjny historyk ukraiński Serhy Yekelchyk, autor książki Ukraina. Narodziny nowoczesnego narodu, twierdz, że zdobycze kulturowe uzyskane dzięki korienizacji w USRR są trudne do przecenienia: „Abstrahując od rzeczywistych intencji i późniejszych zastrzeżeń, władze sowieckie efektywnie wspierały finansowo budowę ukraińskiego narodu, przyczyniając się do stworzenia w pełni rozwiniętych struktur organizacyjnych wyższej kultury, oświaty i administracji”.
Trzeba dodać, że podłoże „Wielkiego głodu” było bez wątpienia klasowe, a nie etniczne.
Czy p. Szczerski et consortes w ogóle czytają takie opracowania, czy też jedynie dostosowują wystąpienia publiczne Andrzeja Dudy do bieżących wymagań politycznych?
Niestety, Prezydent RP znów wyrywa się przed szereg raczej ospale reagującego Zachodu. Nawołuje do nowych sankcji antyrosyjskich, oświadcza, że „Polska sprzeciwia się rosyjskiej agresji”, a nawet zapowiada, ustami wiceszefa swojej Kancelarii, Pawła Muchy, że „jeśli będzie taka potrzeba”, pojedzie na Ukrainę.
Najlepszym komentarzem do tych szkodliwych dla interesu Polski wypowiedzi i zapowiedzi, jest krótka „rozpytka” przeprowadzona wśród Ukraińców na Dworcu Zachodnim w Warszawie przez dziennikarza WP Patryka Osowskiego. Wobec tradycyjnej histerycznej reakcji polskich mediów, wypowiedzi Ukraińców robią wręcz piorunujące wrażenie. Oto kilka z nich:
„- Co się tam u was dzieje? – pytam 34-letniego Andrija z okolic Lwowa.
– Ciężko powiedzieć.
– W polskich mediach czytam, że Rosjanie zaatakowali ukraińskie statki – dopytuję.
– A kto tam wie, od czego to się dokładnie zaczęło.
– Rosjanie zatrzymali ponad 20 waszych marynarzy. Czyja to wina?
– Może Poroszenko. Ja nie znam szczegółów, ale to wszystko ma związek z polityką. Ja z zachodu Ukrainy. Tam spokojnie.
– Nie interesuje cię, co się dzieje w twoim kraju? – pytam prowokacyjnie.
– Interesuje, ale mam szkołę i naukę. Nie mam czasu na śledzenie tego.
[Tatiana z mamą Katariną] Mówią wręcz, że ich zdaniem „cały konflikt jest nieprawdziwy”.
– My to myślimy, że to wszystko i wyjątkowy stan, to na czas wyborów. Prezydent ma małe poparcie to próbuje różnych rzeczy. Przejdą wybory, to cała sprawa odpuści.
– Zdecydowana większość Polaków postrzega to jako rosyjską agresję i winę Władimira Putina – zaznaczam.
– A możliwe, że to nawet Ukraina pierwsza zaczęła. Tego nie wiadomo. Niedobrze, że przejęli te statki, ale nasi powinni się bronić, a oni nie atakują, tylko się chowają.”
Osowski kończy: „W sumie rozmawiałem z kilkunastoma osobami. Nie spotkałem nikogo, kto powiedziałby: „To co robi Putin to skandal. Jak Zachód nam pomoże, to stawimy im opór”. Nie mówiąc już o hasłach typu: „Kiedyś odbijemy nawet Krym”.
Czy polskie gorące głowy, przebierające nóżkami do walki o wolność waszą, to czytają, czy o tym wiedzą? Czy upragnione „pójście na Moskala” odebrało im już zupełnie zdolność do racjonalnych zachowań?