Aptekarz w dawnej Polsce cieszył się sporym autorytetem i wysoką pozycją społeczną. To nie był zwykły sprzedawca leków. Farmaceuci niejednokrotnie brali odpowiedzialność za część problemów zdrowotnych danej społeczności. To do nich przychodziło się po poradę w przypadku drobnych schorzeń czy urazów. W tamtych czasach wizyta lekarska wiązała się z dużymi kosztami, często przekraczającymi możliwości finansowe zwykłych obywateli. Dlatego to właśnie aptekarze zajmowali się leczeniem uboższych warstw społeczeństwa. Wiązało się to z dodatkowymi obowiązkami dla tej grupy zawodowej. Im mniejsza była lokalna wspólnota, tym większa była odpowiedzialność, ale również prestiż i szacunek. Farmaceuci – społecznicy często wykraczali poza sprawy związane in sensu stricto z zawodem. Wiele wybitnych aptekarzy walczyło o wolną i niepodległą Polskę, będąc działaczami konspiracyjnymi i politycznymi, na czele z premierem II Rzeczypospolitej, prowizorem farmacji – Leopoldem Skulskim.
Aptekarz jako przedstawiciel inteligencji i własności prywatnej był najpierw wrogiem nazistów a potem władzy komunistycznej. W czasie II Wojny Światowej farmaceuci organizowali czynny ruch oporu. Organizowali zaopatrzenie w materiały opatrunkowe i szkolenia sanitarne. Wielu z nich ukrywało w swoich aptekach ludność żydowską, tak jak magister Tadeusz Pankiewicz z Krakowa – odznaczony medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Łatwość z jaką nawiązywali kontakty i zaangażowanie w ruch oporu, było jedną z przyczyn, dla których Niemcy chcieli, by apteki były przejmowane przez niemieckich farmaceutów. Hitlerowski okupant doskonale wiedział, że aptekarze należeli do elity społeczeństwa i dlatego uważał ich za szczególnie niebezpiecznych.
W styczniu 1945 roku „wyzwoliciele” spod znaku czerwonego sztandaru wkroczyli do Warszawy. Ich pierwsze kroki skierowane były właśnie do aptek, gdzie znikało wszystko, co miało jakąkolwiek zawartość alkoholu. W swoich późniejszych wspomnieniach farmaceuci opowiadali, że sowiecki okupant wypijał nawet flakoniki z perfumami (!). Reszta była konfiskowana na potrzeby armii.
Do nowej rzeczywistości PRL – u aptekarze, podobnie jak pozostali przedstawiciele inteligencji, weszli zdziesiątkowani i pewni niepewności. Przemysł farmaceutyczny praktycznie nie istniał. Schorowani, wyniszczeni ludzie potrzebowali szybkiego, a jednocześnie taniego dostępu do lekarstw. Jedynie farmaceuta potrafił w zaciszu swego laboratorium stworzyć niezbędne medykamenty. Początkowo komunistyczne władze musiały pogodzić się z odrodzeniem prywatnych aptek – „ostoi imperializmu i kapitalizmu” na ziemiach polskich. Podobnie jak hitlerowcy mieli jasną świadomość elitarnego i cieszącego się niezwykłym autorytetem zawodu aptekarza. Podjęto decyzję – pozwalamy im działać, a co więcej rozwijać się. Na razie! Ten nazwijmy to błogostan nie trwał dość długo. Farmaceuci byli nieufni. Bali się, że podzielą los prywatnych przedsiębiorców, handlarzy, rzemieślników. Na co dzień obserwowali to, co spotykało ich sąsiadów – właścicieli zakładów rzemieślniczych, handlarzy, przemysłowców. Doskonale wiedzieli, że każda własność prywatna – „pozostałość systemu burżuazyjnego”, jest komunistycznej władzy nie na rękę. W środowisku aż huczało o rychłej nacjonalizacji i upaństwowieniu aptek. Jednakże pogłoski dementowała ówczesna propaganda. Do uspokojenia i uciszenia całej sytuacji zabrał się sam ówczesny minister przemysłu – Hilary Minc. W oficjalnych komunikatach Minc zapewniał, że przejęcie własności aptek przez państwo nie leży ani w jego interesie, ani w interesie klasy pracującej. Ów minister, który wsławił się przeprowadzeniem „bitwy i handel” i wyniszczeniem jakiejkolwiek prywatnej inicjatywy, zapewniał, że aptekarze mogą czuć się bezpieczni. Jednakże Minc będąc bezwzględnym graczem i partyjnym aparatczykiem nie zamierzał długo patrzeć na prywatę farmaceutów. Wydano wyrok. 8 stycznia 1951 roku – Sejm przyjął uchwałę „O przejęciu aptek na własność państwa”. Jeszcze tego samego dnia wysłano pisma do Wojewódzkich Rad Narodowych, w których Minister Zdrowia nakazuje natychmiastowe przejęcie aptek. Ruszono w bój – władza ludowa zarekwirowała farmaceutom niejednokrotnie dorobek całego ich życia – od leków i surowców farmaceutycznym począwszy, a skończywszy na pieniądzach z kas. Aptekarze zostali potraktowani jak przywiązani do ziemi pańszczyźniani chłopi. Nie wolno im było zmienić zawodu, ani miejsca zamieszkania. Każde utrudnianie przejmowania własności aptek prywatnych przez Państwo było traktowane jako sabotaż i surowo karane. Farmaceuci w jednej chwili zostali pozbawieni dorobku nieraz kilku pokoleń – bywało, że przeżyli dzięki temu, co przynosili im ich wierni pacjenci, oczywiście za dawne zasługi i pomoc. Komunistyczna propaganda przedstawiła aptekarzy jako przedstawicieli drapieżnej burżuazji, żerującej na krzywdzie i chorobie człowieka. W prasie można było przeczytać m.in., że farmaceuta zbija fortunę na marży lekarstw, które następnie sprzedaje pacjentowi za ustaloną przez siebie wygórowaną cenę, oczywiście z krzywdą dla ubogiego obywatela Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Tak być dłużej nie mogło. Władza ludowa zdawała sobie jednak sprawę, że aptekarz to autorytet i prestiż. Nie można było tak łatwo i szybko stłamsić pozycji społecznej tego zawodu. Ktoś, kto posiadał skomplikowaną – tajemną wiedzę o działaniu tych wszystkich pigułek, maści i mikstur nie był „łatwym celem” przeznaczonym do likwidacji. Dlatego poczęto wdrażać nowe przepisy stopniowo. Na początku ustalono jednakową taksę na wszystkie medykamenty. Aptekarz nie mógł odtąd nakładać samodzielnie jakiejkolwiek marży na sprzedawane lekarstwa – wszystkie ceny były odgórnie regulowane przez państwo. Jednocześnie powołano do życia organ zwany „Cefarm”, czyli Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Farmaceutycznego do 1975 roku zwane Centralą Aptek Społecznych. Odtąd apteka nie mogła nosić nazwy własnej – przestały istnieć wielopokoleniowe nazewnictwa takie jak np.: „Apteka Pod Orłem”, „Apteka Pod Złotym Lwem”. Od tego dnia apteka stała się formalnie placówką służby zdrowia i nie mogła pozostawać w rękach prywatnych. Każdej aptece został nadany samodzielny numer. I tak „Apteka Pod Orłem” stała się Apteką Nr. 54-076. Władzy ludowej nie podobały się nawet rzeźbione, wykonywane na indywidualne zamówienie i niejednokrotnie będące zabytkiem sztuki rzeźbiarskiej meble apteczne. Szczególną zaś uwagę władza skierowała na tabliczki porcelanowe, umieszczone na szufladach tychże mebli. Były one pisane w języku łacińskim, często pismem gotyckim, – co od razu nasuwało skojarzenia z Niemcami. Łacina – oficjalny język Kościoła katolickiego również był solą w oku dla utrwalaczy władzy proletariatu. Nakazano natychmiastowe usunięcie tabliczek z mebli. Argumentacja władz była równie lakoniczna, co niedorzeczna – podkreślano, że „prosty, niewykształcony obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, który przyszedł po pomoc do apteki, może czuć się stłamszony i poniżony wobec wyższości nazw łacińskich, których ów człowiek – prosty, przeczytać i zrozumieć nie może”.
Komuniści zaczęli powoli wprowadzać ujednolicony wystrój aptek, gdzie nie było miejsca dla „burżuazyjnej wyższości” w postaci zdobniczych mebli i indywidualnego wystroju. Nie mogło być tak, że każda apteka wygląda inaczej. Owe wyposażenie było często rozkradane i sprzedawane albo wręcz niszczone. Meble często butwiały i niszczały, schowane gdzieś głęboko w wilgotnych piwnicach albo przeznaczone na sprzedaż do Niemiec Zachodnich. Jak dobrze, że ówczesny przemysł meblarski nie nadążał z realizacją zamówień…
Farmaceuta stał się oficjalnie wrogiem ludu, żerującym na klasie pracującej, obwinianym o brak podstawowych środków leczniczych, dorabiającym się na trudnej sytuacji ludzi chorych i biednych. Władza koniecznością nacjonalizacji aptek usprawiedliwiała się „zabezpieczeniem w środki medyczne szerokiego interesu obywateli klasy pracującej – przywróceniem normalnych stosunków na odcinku aptecznym”. Apteki przejęte pod zarząd państwa miały zapewnić szeroki i łatwy dostęp do leków oraz ich jednakową i tańszą polityką cenową. Socjalistyczny reżim wchłonął wreszcie liczącą 1 555 placówek handlowych sieć. „Tak więc już żadne materiały drogeryjne, ani towary kolonialne nie znajdą się na aptecznych półkach, które zalegały tam zamiast leków mających poprawić zdrowie ludzi pracy” – ogłaszało triumfalnie „Słowo Ludu” w styczniu 1951 roku. To był rabunek w biały dzień – zaskoczeni farmaceuci zostali pozbawieni środków do życia, zupełnie wszystkiego. Tego dnia wielu starszych wiekiem farmaceutów na wieść o nacjonalizacji aptek zmarło na zawał serca.
Jednakże wbrew pozorom, socjalistyczny dobrobyt nie święcił triumfów w upaństwowionej placówce służby zdrowia. Farmaceuta, będąc pracownikiem przedsiębiorstwa państwowego, nie mógł tak jak wcześnie zdobywać materiałów do apteki na własną rękę. Zakłady farmaceutyczne nie nadążały za dystrybucją i zaopatrzeniem aptek w potrzebne materiały. Socjalistyczna gospodarka i aparat urzędniczy PRL-u spowodowały, że zdobycie leku w latach pięćdziesiątych było trudniejsze niż przed wojną. Chronicznie brakowało podstawowych substancji do sporządzania leków. Lek, jak każde dobro w PRL-u stał się towarem deficytowym.
Odtąd aptekarz jest tanim pracownikiem najemnym, do tego marnie opłacanym. Jednym ze skutków przeprowadzonej w styczniu 1951 roku „reformy” był bezpowrotny upadek etosu zawodu farmaceuty. Na kilkadziesiąt lat aptekarze zupełnie wycofali się z angażowania w życie społeczne, którego sprawy były niejako wpisane w etos tego zawodu. Dotychczasowi właściciele aptek w najlepszym wypadku stawali się ich kierownikami – poddanymi ściśle kontroli wydziałów Ministerstwa Zdrowia i aparatów państwowej bezpieki. Niejako bieg wydarzeń odwrócą dopiero wydarzenia z czerwca 1989 roku oraz „Ustawa o Izbach Aptekarskich” z dnia 19 kwietnia 1991 roku.
Jako autor tej pracy, chylę czoła moim mentorom farmaceutycznym i wychowawcom: magistrom farmacji Urszuli i Leonie Borowieckim, magistrowi farmacji Jarosławowi Dzikiemu, magistrowi farmacji Jadwidze Krakowiak, magistrowi farmacji Leszkowi Lipińskiemu, magistrowi farmacji Janinie Hes, magistrowi farmacji Mirosławie Kardas, magistrowi farmacji Annie Wojtczyk–Paszcie, magistrowi farmacji Annie Kacprzyk oraz wieloletniej księgowej aptek bełchatowskich, która zgodziła się, abym przeprowadził z nią wywiad fonograficzny, by to, co najcenniejsze nie poszło w niepamięć – Szzanownej Pani Teresie Cieślik