Jest formą dominującej prezentacji, która w całej rozciągłości zadomowiła się w polskiej nauce, ujmowanie ruchu robotniczego jako w istocie dwóch odrębnych nurtów. We wszystkich podręcznikach z zakresu politologi jak i doktryn polityczno-prawnych wykładanych na wydziałach prawa uniwersytetów zaznajamiamy się z wywodami o dualizmie w rozwoju owego ruchu (przy czym jego przeciwnicy wnoszą, że to w ogóle nie był „ruch robotniczy”, tylko wizualizacja projektu powstałego w głowach wodzirejów, zorganizowanej wedle prawideł marksizmu, inteligencji).
Miarodajną, a wręcz założycielską dla owego sporu na gruncie polskim ma być polemika między „internacjonalistycznym” Waryńskim a „patriotycznym” Limanowskim jaka się odbyła w stolicy helweckiej Gryzonii – mieście Chur w dniu 2 X 1881 r. przy maksymalnej eksploatacji argumentów „za” i „przeciw” obydwu stron. Wedle terminologicznych ustaleń zrodzonych na tym gruncie „internacjonalistycznym” miałby być nurt, którego formami stadialnymi były kolejno: SDKP, SDKPiL, KPRP, KPP, a „narodowym” PPS (zwłaszcza tak zwana „grupa wileńska” Piłsudskiego), PPS-Frakcja Rewolucyjna, a po zjednoczeniu międzydzielnicowym, znowu PPS, tym razem bez dyferencjacji w dopiskach. Czy jednak jest to obraz pełny, miarodajny dla prezentowanego zagadnienia? A właściwie co stanowi jądro owego, jak rzekłem, „zagadnienia”? Robotnicy są ze swym rytmem zmianowym, z doświadczanym i przeżywaniem ruchu maszyn, a zwłaszcza ze swoją powszechnością, fenomenem życia zbiorowego, często występującym, aczkolwiek notorycznie pomijanym, jakby ich realny status ontologiczny równy był zeru. A osąd to ze wszechmiar niezasłużony, jak i owe wszelkie dywagacje o dualizmie w ich kręgach wtedy a nawet dziś. Porozmawiajmy o prawdziwym dualizmie, gdzie dochodzące do głosu sprzeczności są naprawdę krańcowymi formami ideologicznej afirmacji.
Moment inicjalny dla ruchu robotników, z ich klasowymi postulatami redystrybucji przy jednoczesnej wierności postulatowi ogólno-narodowej więzi (a artykułowano jej doniosłość mimo codziennego upodlenia w trybach fabryk nie tylko niemieckich, żydowskich, lecz i rodzimych kapitalistów) to wrzesień roku 1908. Wtedy to na VI Zjeździe Narodowego Zjednoczenia Robotniczego powstałego pod auspicjami Ligi Narodowej trzy lata wcześniej, doszło do zerwania formacji narodowo-robotniczej in statu nascendi z szeroko rozumianym obozem narodowym. Gdyby ówczesne kierownictwo NZR ze sztygarem Czesławem Sobolewskim na czele potrafiło zrozumieć meandry polityki światowej i rolę Romana Dmowskiego w rosyjskiej Dumie Państwowej, a zwłaszcza ze zrozumieniem zatopić się w lekturze jego Niemcy, Rosja i kwestia polska, pewnikiem nigdy NZR nie wzniósłby się ponad przypisaną mu rolę przybudówki endeckiej à la kolejne Towarzystwo Oświaty Narodowej czy Związek im. Kilińskiego. Jednak staż o się inaczej. Sam Dmowski poniekąd rozumiał te nastroje, czemu dał wyraz już po Wielkiej Wojnie kreśląc na kartach Polityki polskiej i odbudowania państwa opinię, że dla ludzi „potrzebujących w polityce mocnego frazesu, nasza akcja to było zaprzaństwo, ordynarna ugoda z Moskalami”.
Tymczasem strata była tym bardziej dotkliwa, że od endecji odpadły siła rzeczy enzeterowskie, a powstałe po III Zjeździe (kwiecień 1906 r.), Polskie Związki Zawodowe (PZZ), organizowane przez Gustawa Simona. Poza organem prasowym „Życie Robotnicze” poszczycić się mogły licznymi sekcjami zawodowymi, z których za najprężniejszy uchodziło Stowarzyszenie Zawodowe Pracownik Przemysłu Włóknistego (sic!) z siedzibą w Łodzi. Nie osądzajmy tego swoistego rozbijactwa nazbyt pochopnie, lecz zauważmy, że samodzielna aktywność NZR, choć kłopotliwa niewątpliwie dla obozu narodowego, zwłaszcza, że frondyści ci, jak to bywa u neofitów uczynili Ligę Narodową (LN) i Stronnictwo Demokratyczno-Narodowe (SDN) obiektem żarliwej krytyki, quand même pozwala na udowodnienie wielu istotnych rzeczy. Było aliści samodzielne i nawet antyendeckie NZR żywą egzemplifikacją tezy (dotąd może intuicyjnej, lecz nigdzie nie eksponowanej), że tak zwane przeciwieństwa między PPS-Frakcją Piłsudskiego a internacjonalistami z PPS-Lewicy i ich skrajniejszym wydaniem w postaci SDKPiL, to przesadnie nagłośniona kłótnia w rodzinie, w dużej familii ze zantagonizowanymi bernsteinowskimi i marksistowskimi odroślami. W ocenie narodowych robotników, mym zdaniem słusznie separujących się od głównego nurtu obozu narodowego narodowego choćby ze względu na obcy robotnikom skład społeczny jego czynnik decyzyjnych (eufemizm, wiem), zarówno ekspropriacyjne popisy „niepodległościowca” Ziuka jak i skrytobójstwo bojówek internacjonalistów (zamordowanie przez SDKPiL-owców robotnika zakładów Poznańskiego Jana Michalaka – szefa NZR-u na Bałutach w styczniu 1907 r.) to jednakie dzieło „chłystków i żydziaków krzykliwych”. W stosownej enuncjacji czytamy: Przeto nasze dążenia narodowe i dążenia społeczne, jako klasy robotniczej uzupełniają się nawzajem i stanowią podwójny cel walki i pracy”. I nie był NZR jakąś formacją kanapowąケ, jakąś fantasmagorią grupki narodowo myślących robotników polskich, przy okazji skonfliktowanych z Dmowskim. Nawet skrajnie mu wroga peerelowska badaczka-marksistka prof. Teresa Monasterska ze zgrozą przyznaje w swej monografii, że w samym tylko okręgu łódzkim NZR liczyła cztery tysiące członków, z czego w pięćiuset z nich w Zgierzu, a nawet w małym Ozorkowie lokalna struktura posiadała aż siedemdziesięciu aktywistów, działających tam pod sprawnym przywództwem późniejszego posła na Sejm Władysława Niewinowskiego. Niestety niebawem czyniąc zadość swej antyrosyjskiej predylekcji schodzi NZR na pozycje piłsudczykowskie, wtedy gdy centralna postaać tego ruchu przeistoczy się z pepeesowskiego Wiktora czy Ziuka w „ponadpartyjnego” Komendanta. A takie karkołomne wybory ciągną ze sobą konsekwencje natury zasadniczej: NZR znajdzie się w obozie tzw. aktywistów, jego przedstawiciele zasiądą w gremiach utworzonych mocą Aktu 5 Listopada pseudo-państwowych urzędów niedoszłego Königreich Polen, partia będzie stawiać na mocarstwa centralne, nawet wtedy kiedy sam Piłsudski owej kolaboracji będzie miał dosyć. A nawet ręka jej dziennikarzy nie zadrży by w publicystyce szkalować Komitet Narodowy Polski Dmowskiego w Paryżu. Ale na przykład nieco później atakować będzie NZR (prawdziwa ekwilibrystyka) socjalistyczny rząd Moraczewskiego z pozycji lewicowych i jednocześnie antykomunistycznych!
W obliczu nowo-odzyskanej i zjednoczonej ojczyzny zetknie się NZR z siostrzaną inicjatywą z dawnego zaboru pruskiego, co zrodzi pytanie po co dwóch gdzie może wystarczyć jeden.
Nieco słów o niej. Narodowe Stronnictwo Robotników (NSR), bo o nim teraz mowa, powstało 20 I 1917 r. w głębokim interiorze Rzeszy Niemieckiej, w miejscowości Wanne lezącej nieopodal Gelsenkirchen, gdzie liczba polskojęzycznych robotników w roli wewnętrznych emigrantów była aż tak liczna, że ukazywały się aż dwie polskojęzyczne gazety: „Wiarus Polski” i „Narodowiec”. Również i ta formacja posiadała własne związki zawodowe – założone 9 XI 1902 r. w Bochum, a więc również na obszarze dzisiejszej Nadrenii Północej-Westfalii, Zjednoczenie Zawodowe Polskie (ZZP) pod prezesurą Wojciecha Sosińskiego, który razem z sekretarzem Józefem Rymerem zawiadywał około szesnastoma tysiącami robotników opłacających regularnie składki członkowskie. NSR w dawnej dzielnicy pruskiej, czy szerzej w Drugiej Rzeszy nie był tak politycznie jednolity jak NZR działający na obszarze gdzie rozpościerał się dotychczasowy Привислинский край. Od razu dostrzeżemy dwa, rywalizujące ze sobą ośrodki: westfalski i poznański. O ile jeden w istocie ciążył ku chadecji, o tyle drugi ciążył ku socjalizmowi, tylko gdyby dać wiarę złośliwym enuncjacjom prasowym poznaniaków. Był po prostu polski i robotniczy, a przy tym daleki od ekscytacji Rerum Novarum i zalecanymi w owej encyklice pomysłami ulżenia klasie robotniczej idącymi poniewczasie z rzymsko-katolickiej strony. Lecz to wszystko.
Na czele NSR stanął Stanisław Piecha, a czołówkę partyjną stanowili jeszcze Franciszek Mańkowski (podobnie jak Piecha dotychczas prominentny działacz Oddziału Górniczego ZZP) oraz uchodźcy za ideologa organizacji Jan Brejski, w II RP min. wojewoda pomorski (w latach 1920-1924). Co ciekawe nowa inicjatywa spotkała się z niechętnym przyjęciem zarówno w Wielkopolsce, gdzie sprawujący rząd dusz przywódcy endeccy obawiali się radykalizmu społecznego NSR-u, powstania jakiejś hybrydy w stylu nacjonal-bolszewizmu avant la letrre, jak i wśród enzeterowców w NZR-u w Kongresówce. Tu z kolei widziano swoistego konia trojańkiego endecji, jakoby użytego celem restytucji dawnych wpływów w środowisku patriotycznych robotników wedle ongiś obowiązującego schematu podległości NZR-u wobec LN i SDN sprzed 1908 r. NZR nawoływał aby NSR in statu nascendi pozbył się ze swych szeregów do obecnych tam w śladowej ilości księży, jako że ci, jak pisano, „są dalecy od zrozumienia spraw robotniczych” (lecz czemu, konsekwentnie, nie postulowano uwolnienia partii od balastu wszelakich choć może i szczerze pro-robotniczych, jednak nie-robotników najczęściej manualnie upośledzonych, a perorujących o sprawach proletariatu w manieryzmie znawców? – tego już się już nie dowiemy). Tak czy inaczej opinie obu stron grzeszą przesadą, by nie rzec krańcową niesprawiedliwością.
Jednak antagonizm między nadreńskim wychodźstwem i Poznaniem był faktem. NZR nad Wartą pod przywództwem Stanisława Nowickiego, skądinąd powstało ono dopiero 7 IV 1918 r., różniło się tak bardzo od inicjatywy z Wanne, że w zasadzie otwartą pozostaje kwestia, czy było to jedno stronnictwo, a nie dwa odrębne, ale tu już materia na inny artykuł. Czas jakiś potrwało, zanim działacze „pruskiego” NSR i „rosyjskiego” NZR wzajemnie się poznali, zaufali sobie i doszli do konkluzji, że skoro runęły kordony zaborcze, to jaki jest sens odrębnego politycznego bytowania.
Po licznych działaniach przygotowawczych, i podkreślmy to, niełatwych dla żadnej ze stron, wreszcie nadszedł ów dzień i w Warszawie 23 maja 1920 r. zebrali się wszyscy delegaci narodowo-robotniczy zjednoczonej Ojczyzny. Powstała NPR – Narodowa Partia Robotnicza, która za dwa lata zyska w Sejmie 18 mandatów, i stanie się szóstym co do wielkości stronnictwem parlamentarnym. Będzie jakże trudnym orzechem do zgryzienia dla pełnych frazesów o proletariacie: „żydokomuny” z KPRP czy mieniącej się formacją robotniczo-patriotyczną PPS. Niestety oberwie się NPR-owi i z prawej strony, gdzie w miejsce nieistniejącego już SDN działał Związek Ludowo-Narodowy (ZLN). Podobnie jak to było w SDN-ie i teraz politycy endecji zapatrzeni w jakoby miarodajną dla dobrobytu wszystkich Polaków kondycję ekonomiczną „pracodawców” polskich, ich przede wszystkim dobro traktowali jako kompas i gwiazdę polarną swych działań. Ten sam błąd powiela dziś Ruch Narodowy, kierowany przez mobilnego, lecz tylko w tańcu (gorzej z resztą ), młodego polityka, zblokowanego z „wolnościowcami”, nie skrywającymi nawet swej abominacji do świata pracy.
We współczesnej Polsce nikt nie sięgnął po sztandar NPR-u. Mimo, że od trzydziestu lat jako beneficjenci demoliberalnych „rozkoszy demokracji” możemy inicjować całkiem na serio nawet partie piwoszy, piratów czy (o zgrozo!) kierowców, nikt do wspomnianej formacji i jej dorobku nie nawiązał. Z przyjemnością więc słyszy się o reedycji prac Kazimierza Dagnana – „lidera narodowo-socjalistycznej frakcji ruchu narodowo-robotniczego”. Ale poza tym, cisza w temacie.
A jednak hasło „NPR” jest łatwo rozpoznawalne dla większości klasy robotniczej, przynajmniej u nas w Łodzi. Jak to?- ktoś zapyta. A mianowicie w ten oto sposób, że NPR to narzucony przez „pracodawców” rytm pracy zmianowej, gdzie po tygodniu wyczerpujących nocy (N), następuje tydzień popołudniowej sui generis „ulgi” (P), po nim zaś przychodzi praca na rano (R). Każde pokolenie ma więc NPR „na miarę swych możliwości” . Piszący poniższy artykuł – robotnik zakładów tekstylnych, a zarazem doktor nauk politycznych (signum temporis?) ma akurat „N” z owej triady i właśnie w sobotę (nominalnie wolną) z rana zszedł ze zmiany świadom jednak, że stało się to w stulecie tamtego NPR-u. Gdy skrót ten był synonimem nacjonalistycznej i klasowej walki polskich robotników-patriotów, a nie wyznacznikiem biernego i posłusznego kroczenia w kieracie, w jarzmie narzucanym przez burżuazję, której przedstawicieli trzeba dziś tytułować „pracodawcami”, przedsiębiorcami”, a nawet pieszczotliwie „chlebodawcami”.