Wydawałoby się, że 11 lat jakie minęło od katastrofy smoleńskiej spowoduje, że będziemy mówić o tym wydarzeniu już tylko w kontekście wydarzenia historycznego, co prawda dyskontowanego politycznie przez rządzącą partię, ale będącym już sprawą całkowicie zamkniętą i wyjaśnioną. Jednak po 11 latach, w tym sześciu rządów PiS, dla której to partii wyjaśnienie katastrofy było absolutnym priorytetem, sprawa dalej jest w toku, a nawet jest ordynarnie rozgrywana politycznie. Można wręcz powiedzieć, że PiS tak dąży do prawdy, że już ją dawno minął…
Zarówno 10 jak i 18 kwietnia telewizja publiczna zaprezentowała materiały filmowe, które miały być „przełomowe” w badaniu katastrofy. W obu przypadkach mieliśmy w większym czy mniejszym stopniu do czynienia z niewypałami, które nie wniosły nic nowego poza osławioną teorią „dwóch wybuchów”, z której wyprowadza się mniej lub bardziej otwarcie tezy o tym, że w Smoleńsku doszło do zamachu na prezydenta Polski i towarzyszące mu osoby. O ile film podkomisji Antoniego Macierewicza był toporny to dokument Ewy Stankiewicz był dobrze zrobiony – i to koniec jego pozytywów.
Dlaczego sprawa katastrofy z 2010 roku powraca akurat teraz? Koniunktura międzynarodowa dla tego typu ruchów wydaje się korzystna. Antyrosyjska histeria rozpętana przez amerykańską administrację jest pożywką dla tego typu kroków, aczkolwiek wydaje się, że „paliwo smoleńskie” działa tylko na użytek wewnętrzny i to w ograniczonym zakresie. Jednak dlaczego ono w ogóle jeszcze znajduje oddźwięk w naszym kraju?
Niestety, pożywkę dla tego typu działań stworzyły działania poprzedniej ekipy rządowej, która chciała sprawę jak najszybciej zamieść pod dywan, aby – paradoksalnie – nie pozwalać na rozwój teorii spiskowych. I w momencie, gdy ekshumacje ofiar wydarzenia z 10 kwietnia 2010 ujawniały w niektórych trumnach dwie głowy czy trzy ręce albo w jednej trumnie szczątki ośmiu osób – trudno się dziwić, że wielu Polaków podświadomie twierdzi, że „coś tu nie gra” i bierze pod uwagę możliwość eksplozji bomby na pokładzie tupolewa. Ignorowanie pewnych nieprawidłowości czy zamilczanie oczywistych sprzeczności w komunikatach prokuratury czy komisji badającej przyczyny katastrofy były i są solidnym podglebiem dla zwolenników zamachu.
Ten nihilizm wobec odruchów społeczeństwa dobrze zdefiniował w jednym ze swoich felietonów Rafał Ziemkiewicz, zauważając, że premier Tusk z jego ekipą bardziej niż wyjaśnieniem sprawy czy stanem państwa byli zajęci niedopuszczeniem do politycznego zdyskontowania przez ówczesną opozycję odruchów sympatii i współczucia skierowanych względem obozu Jarosława Kaczyńskiego. To stąd brak dbałości o wyjaśnienie katastrofy, to stąd możliwość jej rozgrywania przez obce ośrodki.
Dodajmy jednocześnie, że dla hurrapatriotów z żelaznego elektoratu partii rządzącej jest nie do pomyślenia, że w wyniku błędów ludzkich, złego szkolenia czy awarii technicznej mógł zginąć prezydent Polski. Mit smoleński jest współczesnym punktem odniesienia dla naszych rodzimych mesjanistów (zjawisko to szerzej opisał kol. Michał Radzikowski w artykule opublikowanym w „Myśli Polskiej”). Teza o „wybuchach” racjonalizuje pewne lęki i obawy związane z – jak mówił klasyk – faktem, że państwo polskie „istnieje tylko teoretycznie”.
Dzisiaj możemy mówić, że to już w zasadzie sprawa historyczna, że nie ma to przełożenia na sprawy polityczne. Może i tak jest. Pewnie Polacy zajmują się tym co do garnka włożyć, a nie tym co stało się 10 kwietnia 2010 roku. Ale jeśli lekcji z tego wydarzenia nie odrobimy – to ta tragedia się powtórzy. Powtórzy się polsko-polska wojna. I wróci wiele demonów, które wydawało się, że już pożegnaliśmy, albo że stały się karykaturą samych siebie, jak chociażby Antoni Macierewicz.