Najwyraźniej „budżet bez deficytu” to kolejny kit wciskany ludziom przez rząd Mateusza Morawieckiego. Zdaniem eksperta, Wojciecha Dobrzyńskiego z Narodowego Instytutu Studiów Strategicznych sama obsługa zadłużenia wynosząca około 30 mld zł stanowi wyrwę w budżecie, której wręcz nie da się załatać. Dlaczego zatem słyszymy o „pierwszym budżecie bez deficytu”?
Wszystko za sprawą kreatywnej księgowości, która nie uwzględnia niektórych wydatków. Kiedy trwała awantura w Sejmie, a debatę nad ustawą budżetową przeniesiono do sali kolumnowej, doszło do wydzielenia funduszu drogowego, dzięki czemu wydatki na tej płaszczyźnie omijają budżet. Takich funduszy celowych jest więcej, ale to nie jedyna sztuczka, aby zaprezentować budżet bez strat. Rząd może zaksięgować wierzytelności, których w tym okresie budżetowym państwo nie zamierza spłacać. Zobowiązanie nadal istnieje, ale można je spłacić dopiero po wyborach, kiedy nie będzie konieczności ogłaszania sukcesu uchwalenia budżetu bez deficytu.